czwartek, 26 maja 2011

Karnataka - raj Indii

Tak, najprawdopodobniej bogowie upodobali sobie ten skrawek subkontynentu Indii, obdarzajac go zarówno urodzajną ziemią, mnogością wód, łagodnym jak na Indie klimatem oraz zasiedlając tą ziemię pogodnymi i gospodarnymi ludźmi. I wreszcie, o co tu w Indiach niełatwo, dając tym ludziom stabilną i światłą władzą, przez całe stulecia.

Tak sobie właśnie myślałem, w drodze na lotnisko w Bangalore, robiąc podsumowanie mojego parodniowego wypadu z Pune do Karnataki.
Karnataka leży w południowo-zachodnich Indiach. Od północy graniczy z” moim” stanem Maharashtra, a dalej na południe od niej są już tylko nadmorska Kerala i stan Tamilnadu. Jest różnorodna krajobrazowo gdyż, przebiegające z północy na południe Ghatty Zachodnie, rozdzielają kraj na dwie, różniące się nieco charakterem części. Jedna, to rozległe wybrzeże Morza Arabskiego, ciepłe nasłonecznione i wilgotne, pokryte plantacjami palm kokosowych i kawy, ciągnącymi się wysoko, na zachodnich zboczach Ghattów.
Druga część Karnataki to wschodnie pogórze Ghattów i płaskowyż Dekan. Ale Dekan nie taki pustynny, gorący i jałowy jak w stanie Maharashtra. Tu jest wilgotniej. Ghatty nie są już tak wysokie i nie zatrzymują wilgotnych mas powietrza znad Morza Arabskiego. Tu jest znacznie więcej szeroko rezlewających się po płaskowyżu rzek. Nawet w porze suchej, czyli między listopadem a czerwcem, deszcz pada tu kilka razy w tygodniu, przynosząc ochłodę ludziom i zwierzętom.  Dzięki tak pomyślnym warunkom klimatycznym, płaskowyż zieleni się plantacjami palm kokosowych, warzyw i znanych ziół. A ryż zbierany tu jest trzy razy w roku.

Świadomy tych unikatowych walorów ekosystemu, na ogromnych połaciach stanu Karnataka, rząd utworzył wiele parków narodowych i rezerwatów. Sześć z nich,  tworzących tzw. Chroniony Obszar Biosfery Nilgiri, rozpościera się w Ghattach Zachodnich na pograniczu z Keralą i Tamilnadu.
Obejmuje nienaruszone połacie tropikalnego, wiecznie zielonego lasu, wraz z siedliskami zwierząt lasów tropikalnych, w tym tygrysów. Przez te połączone tereny rezerwatów, przebiegają trasy wędrówek takich zwierząt jak słoń indyjski czy gaur.

*    *    *
- świetnie że przyjedziesz, mówi przez telefon George, na wieść że mam odwiedzić jego biuro projektowe, mieszczące się w Bangalore. Spróbuję załatwić Ci bungalow w „Jungle Estate”, na pograniczu Parku Narodowego, abyś mógł parę dni spędzić na grzbiecie słonia i zrobić małe safari.

Niestety, nie dysponowałem czasem aby skorzystać z tej oferty, a ponadto, wędrówkę przez dżunglę na słoniach „zaliczyłem” parę lat temu gdzieś w tajskich lasach słynnego „złotego trójkąta”. Ale nie oparłem się pokusie spędzenia połowy dnia na łodzi w słynnym Sanktuarium Ptaków w Ranganthittoo.

To około 40 minut jazdy z Mysore, starej stolicy stanu Karnataka. Jedziemy wąską wyboistą drogą, mijając zatopione w zieleni gajów palmowych, wioski. Małe, ze schludnymi domkami pomalowanymi we wszystkie odcienie żółcieni i przykrytymi czerwoną dachówką. Mijamy ubranych na biało chłopów, gnających bydło – słynne czarne buffalo, na podmokłe łąki, jakie są wszędzie w tym rejonie.

Wreszcie docieramy do bramy rezerwatu. Łatwo to rozpoznać po długiej kolejce samochodów i po stojących na poboczu sprzedawcach orzechów kokosowych.
- jedna osoba plus samochód, mówi kierowca;
- 80 Rupii , odpowiada wartownik, pokazując jednocześnie kasę biletową.  Pochyla się by sprawdzić ile osób jest w samochodzie i widząc „białasa” czyli mnie, szybko koryguje – należy się 330 Rp (czyli około 5,50 Eur).

Tak to ta kolejna twarz „Incredible India” – Ministerstwo Kultury Indii, w trosce o gromadzenie środków na renowacją czy przynajmniej utrzymanie stanu istniejącego niezmierzonych zabytków kultury subkontynentu indyjskiego, pobiera opłaty za wszystko co można zobaczyć (oraz za to czego nie można sfotografować). Ponieważ opłaty te nie mogą być wysokie, bo Indusi to społeczność uboga, stąd te koszty muszą być ponoszone przez zagranicznych turystów. Zagraniczny turysta płaci za bilet cenę 3 do 5 krotnie wyższą.  Gorycz tą jednak osładza mu fakt, że podczas gdy Indus dostaje mały bilet wydrukowany na białym, cienkim papierze, zagraniczny turysta otrzymuje bilet w formie dużego kolorowego kartonika, z napisem: „Incredible India” i „Archaeological Survey of India” oraz komentarzem: „Not valid for World Haritage Sites” czyli że, za wstęp do wyżej wzmiankowanych pomników dziedzictwa światowego pobierana jest dodatkowa opłata. Z doświadczenia wiem, że jest to od około 5 do kilkunastu Euro. Ale muszę przyznać że zawsze było warto.
Po szybkim zwiedzeniu parku ciągnącego się wzdłuż wysokiego klifu, nad rozległą doliną rzeki Kaveri, docieram do przystani, skąd wypływają kilkuosobowe łodzie wiosłowe do położonych na wyspach siedlisk ptaków.

 Wiele czasu spędziłem na moich ukochanych Mazurach, kotwicząc w trzcinach Śniardw lub Łuknajna, by wsłuchać się w klekot czapli czy przejmujący krzyk żurawi. Widziałem duże stada ptactwa wodnego, śpiące na wodzie, gdy o świcie spływa się Bugiem lub Narwią do Zalewu Zegrzyńskiego, ale takiego raju ptasiego nigdy przedtem nie miałem okazji zobaczyć i usłyszeć. To one są tutaj panami świata. Człowiek może się co najwyżej cichutko przemknąć, niemal niezauważony. Małe ptaki siedzą na nieruchomych „cofkach wodnych” rzeki, te większe - obsiadają płaskie kamienie, wystające ponad leniwy nurt rzeki.
W cieniu drzew wiszących nad wodą stoją czaple i bociany. Ale prawdziwe życie towarzyskie toczy się na dużych wyspach oddalonych od brzegu. Bo tu znajdują się kolonie  tych największych z wodnych ptaków: żurawi i bocianów.
Ich hałas był jak kierunkowskaz, pozwalający na to, by nie zagubić się w w gąszczu kanałów oplatających zarośnięte wyspy i wysepki, i dotrzeć „bez pudła” do ich siedlisk. Gniazda zawieszone są na czubkach wysokich krzewów, piętrzących się nad skrajem wysepek. Niektóre z nich, szczególnie gniazda bocianów, są na tyle nisko, że wstając uważnie na łódce i wyciągając szyję można zajrzeć wprost do gniazda. Te młode, jeszcze w nieco szarym upierzeniu i czarnymi dziobami, siedzą po trzy, cztery w gnieździe.
Co kilka chwil dostajemy się w cień skrzydeł nisko szybujących dojrzałych osobników. Z rybą lub gałązką w dziobie. Wysoko na drzewach rosnących na środku wysp widoczne są kolonie żurawi.

Hałas wzmaga się, gdy wybuchają prawdziwe kłótnie sąsiadujących ze sobą gniazd, lub gdy ptasia gawiedź komentuje rywalizację i walkę dwóch samców o jedną samicę. Słowem tak samo jak w naszym gatunku.

Czas wracać, bo chcę jeszcze zobaczyć inny raj, ale stworzony ręką człowieka. W latach 30-tych XX wieku, poniżej zapory pozwalającej na zgromadzenie wody dla gwałtownie rozwijającego się Majsur (Mysore), władający tym królestwem radża Krishnaraja z dynastii Wodejarów, założył słynny do dzisiaj ogród Brindawan.

Do parku wchodzi się przez majestatyczną bramę z różowo-szarego marmuru, aby potem, pnąc się w górę tarasami z egzotyczną podzwotnikową roślinnością, dotrzeć do królewskiego pałacu, panującego nad rozległą amfiteatralną w kształcie doliną.

Spod pałacu, w dół przez środek doliny, zakomponowano kaskady wodne, przechodzące następnie w zespoły fontann, ciągnących się aż do brzegu rzeki. Kaskady i fontany wraz z otaczającą je na kolorowo kwitnącą roślinnością, to centralny fragment parku w stylu francuskim. Podświetlane fontanny, stopnie wodne i pałac sprawiają że, warto zostać tu do zmierzchu.

Po przyłączeniu Karnataki się do jednoczących się, niepodległych Indii, król przekazał park z pałacem i innymi otaczającymi go obiektami na własność skarbu państwa. Stąd dzisiaj pałac zamieniony jest na pyszny Hotel Royal Orchid, a inne obiekty stały się siedzibą licznych placówek naukowo-badawczych i instytutów o profilu botanicznym. Park zaś, wraz z licznymi ogródkami dla dzieci, przystanią wodną i basenem, jest znanym centrum sportu i rekreacji mieszkańców Majsur.

W ten rajski obraz Karnataki znakomicie wpisuje się również stolica tego stanu Bangalore. Ten gwałtownie rozwijający się ośrodek, głównie branży informatycznej, dzięki mądrości władz, zachował uporządkowaną XIX wieczną architekturę, zespoły pałacowe, a w szczególności otaczające je parki i ogrody botaniczne. To dlatego Bangalore nazywane jest Miastem Ogrodów.

Bo rzeczywiście jest się czym poszczycić. Najlepszym przykładem jest ogród botaniczny Lalbagh, założony w 1740 roku przez słynnego władcę tego królestwa Hajdara Ali. Cechuje go niezwykła różnorodność gatunków, gdyż rośliny , krzewy i drzewa sprowadzane były przez samego Hajdara i jego równie światłego syna Tippu Sultana. Na uwagę zasługuje mała architektura: fontanny, arkady, rosaria i plafony z kwiatami.



Ale tym znakiem szczególnym jest znajdująca się w centralnej osi parku wspaniała szklarnia. Powstała już w latach 70-tych XIX wieku, po śmierci Tippu i przejęciu kontroli nad tym królestwem przez Anglików. Wzorowana jest na londyńskim Pałacu Kryształowym i jest znakomitym przykładem misternego połączenia metalu i szkła, w stylu fin de siecle. To w niej urządzane są liczne wystawy kwiatów i krzewów ozdobnych.
Gdy już nacieszysz wzrok pięknem konstrukcji Szklanego Pałacu, prześwietlanej zachodzącym słońcem i spragniony cienia zanurzysz się w głąb ogrodu Lalbagh, jest jeszcze jedna rzecz, która co chwilę każe Ci się zatrzymać i choć trochę zadumać. To ogrom drzew, wyrastających ponad całe otoczenie. Ich potężne konary zdają się rzeczywiście podtrzymywać niebo.
To też niezwykłośc tego ogrodu. Jak mi powiedziano, został założony właśnie tu, ze względu na niezwykłe kształty, wyłaniających się spod ziemi nagich skał, stawów i już wtedy, w XVIII wieku, majestatycznych zespołów drzew.
Taką swego rodzaju klamrą spinającą te zespoły ogromnych drzew, z tych drzew kompletnie niewyobrażalną przeszłością, jest przywieziony ze Sri Lanki i umieszczony na cokole pień monstrualnego drzewa. Jak głosi tekst na znajdującej się nieopodal tabliczce, ten pień ma 30 milionów lat. Ciekawe.

                                                                        *    *    *
Nie miałem zbyt wiele czasu, aby obejrzeć inne rajskie ogrody Karnataki. O jej pałacach, twierdzach i bardzo starych świątyniach nie wspominając. Zrobię to przy okazji następnej wizyty. Bo jeśli spytacie mnie czy warto kupić za około 150 Euro bilet z Mumbaju czy Pune do Bangalore, aby w niecałe 2 godziny znaleźć się w Karnatace, to odpowiem że warto.

Nomad,


Bangalore, 16 maja 2011

sobota, 21 maja 2011

Moja Durga

Zaczęło się jak co niedzielę, gdy w Koreagon Park weszlismy do jednego z zaprzyjaźnionych sklepów z induskimi starociami. Pracują tam młodzi, taktowni ludzie, którzy za sprzedawany towar nie rzucają ceny z sufitu, czy raczej w zależności od tego czy "białas" czy swój. U nich kupiłem rzeczywiscie stary singing bowl, a ostatnio ofiarną misę z brązu i tybetańskie dzwonki.

Wszedłem i jak zwykle zakręciłem się wzdłóż półek z wielkim mnóstwem różności. Nic szczególnego nie rzuciło mi się w oczy i już miałem wychodzić, gdy jeden ze sprzedawców spytał:
- a czego Pan szuka?.
- może jakiś brąz ? - spytałem mimochodem i nie czekając na odpowiedź kierowałem się w stronę drzwi.
 - mamy kilka - odparł i wyjął spod lady niewielką brązową figurkę. Zaświeciło eleganckim matem starego brązu, ale coś jeszcze przykuło moją uwagę.
- co to takiego, spytałem.
- Durga.
- a tak, to wiem.
Wiem tylko dlatego, że parę tygodni temu celebrowano przez dziesięć dni jej święto, zwane w prowincji Maharashtra Dessara lub Dasera.
Wziąłem figurkę w ręce. Na matowej powierzchni połyskiwały srebrem oczy Durgi, czerwienią i złotym brązem - jej ozdoby, głęboką zielenią - odzienie.
- jest niezwykła, dodał sprzedawca, widząc moje zdumienie w oczach. Ta figurka zrobiona jest z pięciu różnych metali, aby uzyskać pożądany efekt. Bez tego byłaby jak te co stoją na tych półkach za Panem. Teraz tak się tego już nie robi. Bo na przykład srebro nałożone jest tu metodą płomieniową. Tak potrafią to robić tylko tybetańczycy.

Spytałem o cenę. Gdy zauważył, że uznałem ją za zbyt wysoką, powiedział:
- zbliżają się Diwali, sprzedam okazyjnie z 30% upustem.
- nie wiem, odparłem, jeszcze pomyślę i wyszedłem ze sklepu.

*    *    *

Z tą Durgą to całkiem niezwykła sprawa. Historycy religii i kultury twierdzą że, Durga reprezentująca wszechobecny aspekt żeńskiej energii siakti, jest najpowszechniej czczonym żeńskim bóstwem w Indiach. Jest substratem Wielkiej Bogini Mahadevi, trwajacym do dziś od najstarszych epok ludzkości. Jej kult był dobrze znany już harappejskiej cywilizacji doliny Indusu, gdzieś około 2500 lat p.n.e., na długo wcześniej zanim około 1500 r.p.n.e. pojawili się Arjowie.

To właśnie Arjom zarzuca się że, w ich partiarchalnym świecie, żeńskie boginie musiały ustąpić miejsca męskim bogom. Ale nie na długo, bo już w następnej klasycznej epoce powróciły, a ich kult rozkwitł z jeszcze większą mocą.  Tak jak wszystko, co wcześniej jest odgórnie zakazane.
Potem, w początkach pierwszego tysiąclecia, w okresie rozkwitu buddyzmy, kult bogów, a żeńskich bóstw w szczególności, znowu musiał zejść do podziemia. Życie nie zniosło jednak monotonii, a już wymaganej przez buddystów ascezy w szczególności.  Zwłaszcza tu w Indiach. Stąd, gdy w pod koniec pierwszego tysiąclecia powrócił hinduizm, z jego wiarą w niezliczone mnóstwo bogów, bóstw, boginek, świętych zwierząt , roślin i czego tam jeszcze, kult Mahadevi powrócił by trwać do dziś.

Literatura epicka i opowieści mitologiczne Purany, przypominają imiona wszystkich starożytnych bogiń i nadają im formy ikonograficzne, rozpoznawalne wszędzie gdzie mieszkają Indusi, Ale szczegolnie tu, w kręgu kultur subkontynentu indyjskiego, Wielka Bogini Mahadevi, ma nieskończoną ilość imion, bo będac emanacją kobiecych potrzeb i pragnień, musi dostosować się do lokalnych społeczności, sytuacji i czasów, w których te społeczności żyją.

Jest zatem powszechnie czczona w całych Indiach piękna Lakszmi, jako bogini fortuny i obfitości. Jej swiątynie występują najliczniej w Indiach, i są najbardziej oblegane przez wiernych. No bo któż nie chce być piękny, zdrowy i bogaty.

W panteonie wedyjskim znana była Aditi, cytowana w Rigwedzie strażniczka ognia, dawczyni światła, joni wszechświata, której niemal wszyscy bogowie wedyjscy zawdzięczają życie. Rigweda zapisała modlitwę do niej o ochronę porządku kosmicznego, znaną do dziś.

Z tych bardziej rozpoznawalnych są jeszcze:
- Surya, zanim stała się męskim bogiem wedyjskim, była boginią słońca;
- Prithivi bogini Ziemi;
- Usas czyli  Jutrzenka, bogini świtu i pierwszych promieni dnia, czy wreszcie
- Ratri, bogini nocy pełni księżyca, dla której do dziś obchodzone jest święto Śiwaratri.

Ale tu, w stanie Maharashtra największą czcią cieszy się Durga. Wielkie, trwające dziesięć dni Święto Dasera, obchodzone jest tu ku czci dziewięciu matek, pod postaciami których może pojawić się Durga. Bowiem Durga występuje w dziewięciu formach — Durga, Parwati, Kali-Rudra, Gayatri, Baishanavi, Sitala, Bhairavi, Gouri i Ratri..

Durga nazywana „Niedostępną” jest dziewicą, co oznacza, że jest sama dla siebie, że nie należy do żadnego mężczyzny. W przełożeniu na dzisiejszy język psychologii, obraz Durgi pozwala zachować kobiecie własne wyobrażenie o sobie samej, poza rolą jaką przydzieliło jej społeczeństwo patriarchalne. A im bardziej ogranicza się jej wolność, tym bardziej „waleczne dziewictwo” jest dla niej obroną.
Durga to aspekt Boskiej Matki, ale pod postacią żeńskiej siły stwórczej. Wszystkie późniejsze hinduskie boginie są emanacją bogini Durgi.

Powstała z niemocy bogów wyczerpanych długotrwałą walką przeciwko demonom - asiurom. Ich energia połączyła się i przybrała postać kobiecą. Jest boginią o trzech oczach, pozwalajacych jej widzieć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z najczęściej ośmioma ramionami, dosiadająca tygrysa, pokonuje całą armię asiurów używając oręża, podarowanego jej przez zagrożonych bogów — miecza, topora, kija, lancy, trójzębu i innych.

Toczona przez Durgę walka to odwieczne starcie między wiedzą i niewiedzą, prawdą i nieprawdą, boskim czynem szlachetnym utrzymującym świat w harmonii, a niszczącym świat ego asiurów. Pokonuje ostatniego najsilniejszego demona, Mahisasurę, który atakuje pod postacią byka (siły chaosu). Durga musi również odeprzeć ataki męskiego uroku, którym asiurowie pragną ją usidlić i wytrącić broń z ręki — zachowuje kobiecą godność i moc samostanowienia.

*    *    *

Tu w Indiach wszystkie boginie są tylko jakimś aspektem jednej Devi, działającej w różny sposób, zależnie od konkretnej sytuacji. Czesto przedstawia się ją jako czarną kobietę, szczególnie gdy przyjmuje postać bogini Kali. Czarny kolor oznacza bowiem absolutną pierwotność - tak jak wszystkie kolory znikają w czerni.

Mahadevi, Wielka Matka, nie zawsze przybiera formę ikonograficzną. Czasem przedstawia ją zwykły blok kamienia o obłym kształcie i w kolorze czarnym lub szczelina w czarnej skale.  Znajdujące się nieopodal swiątyń żeńskich bóstw, przypominają obecność żeńskiej zasady świata.

          
Wreszcie zrozumialem ten dziwny fenomen jaki zaobserwowałem zwiedzając wspaniałe groty Karla na wyniosłej czarnej bazaltowej skale. W dzień mojej tam wizyty, niekończącymi się schodami, wyciosanymi w skale, pielgrzymowały rzesze kobiet starszych, dojrzałych, całkiem młodych z dzieckiem na ręku i wreszcie małych dziewczynek, aby po dotarciu do niewielkiej świątynki lokalnej bogini Mumby, po odstaniu w długiej kolejce, złożyć ofiarę przed jej wizerunkiem i chwilę się pomodlić. Chwilę - bo na tyle pozwalają strażnicy świątyni i napierający tłum.

Ale to najistotniejsze misterium odbywa się już poza świątynią. Po wyjściu z niej, część kobiet kieruje się wąską scieżką w stronę półki skalnej, wystającej z bazaltowego masywu skalnego, górującego nad okolicą. Tam odwracając się ze strachem od otaczającej je z trzech stron odchłani, kierują swój wzrok na ogromną joni, szczelinę skalną, w której po złożeniu kwiatów czy orzecha kokosu i po posypaniu wszystkiego cynobrowo-czerwonym proszkiem, nieruchomieją w modlitwie.

Proszą o zdrowie, o dobrego męża , o to aby mogły mieć z nim zdrowe dzieci i aby jej dzieci mogły mieć też zdrowe dzieci.

Proszą dokładnie o to samo, o co proszą kobiety w naszej strefie kulturowej, pielgrzymujące z córkami i ich dziećmi do: Matki Boskiej z Guadelupe, Czarnej Madonny w Montsarat czy do naszej Czarnej Madonny Jasnogorskiej. Też czarnej – prawda że to intrygujące?

*    *    *

Ten stary brąz wykładany w kilka kolorów ciągle miałem przed oczami, gdy przyjechałem na Święta do domu.
Gdy jeszcze doszła do tego wiedza na temat przedwedyjskich bogiń, gdzieś po trzech miesiącach postanowiłem ponownie wpaść do zaprzyjaźnionego sklepu z induskimi starociami.
- Pomyślałem, że może bym kupił tą Durgę.
Sprzedawca uśmiechnął się i znowu sięgnął pod ladę.
- Może być tyle samo co Panu powiedziałem przed Divali.

Kupiłem.


Pune, 20 kwietnia