„Pan przywyknie” (4)
Gdy już nasze zmysły przywykną do pierwszego planu „filmu drogi” – do rozdygotanych pojazdów, kroczących dumnie krów, kolorowych jak papugi hinduskich kobiet oraz nieruchomych mężczyzn z ich równie nieruchomymi psami, możemy, stojąc w korkach, rozpocząć obserwację drugiego planu.
Znamy Europę i rozumiemy logikę jej zagospodarowania zarówno w czasie jak i przestrzeni. Miasta, miasteczka czy wsie rozwijały się w dolinach, wzdłuż życiodajnych rzek. Wiek pary i kolei żelaznej wprowadził tu spore zamieszanie. Te miejsca do których dotarła kolej mogły się dalej rozwijać i wchłaniać okoliczne organizmy. Zaś te, do których zrządzeniem władców, rządów lub akcjonariuszy, kolej nie dotarła, pozostały uśpione i trwają w takim XIX wiecznym letargu do dzisiaj.
Na szczęście niektóre z nich, szczególnie w Europie środkowej, budzą się ponownie do życia, kiedy to Unia Europejska, w uznaniu ich „zahibernowanego” pre-industrialnego uroku, niezniszczonego kominami i instalacjami fabryk oraz budowanych w ich sąsiedztwie blokowisk, sypnie groszem, przeobrażając je w prawdziwe perełki turystyki.
Dzięki temu możemy dziś delektować się brukowanymi rynkami wraz ze stojącymi w nich ratuszami „jak z piernika”, strzelającymi w niebo fasadami i wieżami kościołów, wreszcie szeregiem kolorowych kamieniczek, z których każda chce „być inna niż wszystkie”. Takie są właśnie chociażby słowacka Levoca, przygraniczne Bardejovce czy nadwiślański Kazimierz.
Z czasem, gdy nasze emocje związane z koleją opadły i z wolna zaczęliśmy przesiadać się do samochodów, dostojne secesyjne dworce, nieodmiennie sąsiadujące ze wspaniałymi „Grand Hotelami” i otaczającymi je secesyjnymi dzielnicami, zaczęły ubożeć i często popadaćw ruinę.
Zatem dzisiaj odwiedzając dowolne miasto w Europie wiemy że city z jej urzędnikami jest najbardziej reprezentacyjne w godzinach pracy, potem życie przenosi się do mega ogromnych centrów handlowych, z ich 3D kinami i piętrami gromadzącymi „wszystkie kuchnie świata”. Pod koniec męczącego dnia możemy wreszcie odpocząć i wyciszyć się w restauracjach, z których te najlepsze najczęściej są zlokalizowany na starówkach. Gdy w międzyczasie mamy jeszcze chwil parę by zobaczyć lokalną „prozę życia” i powłóczyć się pomiędzy straganami, by tam wytargować „coś co minęło” a co moją żona nazywa „przywiozłeś mi kolejną kurzołapką”, pytamy napotkanego przechodnia jak dojść do dworca. Tam bowiem, wokół dworca z bazarami, gromadzi się cała szpetota by nie powiedzieć – syf miasta.
„Nie inaczej jest w Indiach” pomyślałem gdy tylko nasz samochór ruszył z parkingu Terminala nr 2 w Mumbaju i gdy mgła pokrywająca moje okulary odparowała na tyle bym mógł przez nie coś zobaczyć.
Tuż za lotniskiem „drugi plan” tworzyła bowiem mieszanina domów niewiadomej architektury i niokreślonego stanu realizacji obiektu. W Europie, jeśli coś jest już zbudowane, to potrafisz określić jego styl i wiek. Jeśli coś jest „w budowie” to wygląda na nowe. Tu wszystko wygląda na stare i bylejakie. Nawet jeśli jest ogrodzone blachą i z konstrukcji wystają druty zbrojeniowe to nie wiedzieć czemu, czy to ze względu na wilgoć czy na dłuuugi cykl budowy, konstrukcja obiektu jest spękana i pokryta rdzawymi zaciekami. Tak jak gdyby ostatni budowlaniec opuścił plac budowy pokolenie wcześniej.
Ta niemożność rozpoznania wieku obiektu nie jest wyłącznie moją ułomnością. Przypomniała mi się od razu historia mojego przyjaciela Lecha, eksperta wytopu szkła, zaproszonego w 2005 roku przez zarząd jednej z hinduskich firm do pomocy przy uruchomieniu wanny szklarskiej. Gdy po przybyciu do huty i gorącym powitaniu przez prezesa wypadało coś powiedzieć, by podtrzymać przyjacielskie relacje, Lech, podobnie jak ja nomad, oświadczył, że z przyjemnością widzi jak wspaniale zaadoptowano jakieś stare hale fabryczne dla potrzeb nowouruchomionego procesu. Zapadła cisza i Lech skonstatował, że jak by powiedzieli Francuzi, „wszedł nogą w tort”.
Pełną zakłopotania ciszę przerwał dopiero lokalny dyrektor techniczny, szepcząc Lechowi w ucho, że „ten nowiuśki budynek właśnie oddano do użytku”. Aby temat zakończyć powiem tylko, że drugi raz do pomocy zaproszony nie został.
Jadąc z mumbajskiego lotniska w stronę Pune, miasta mojego tymczasowego pobytu, miałem nadzieję, że ta mieszanina niewiadomego statusu budynków się gdzieś skończy, że wjedziemy wreszcie w jakąś arterię komunikacyją ze ścianą nowych budynków, albo że wśród zieleni starych drzew uda mi się dostrzec jakiś zespól kolonialnych obiektów uniwersyteckich, z których Pune jest tak dumne. Że może na obrzeżu miasta przejedziemy wreszcie przez nowobogackie kwartały apartamentowców czy dzielnice domków jednorodzinnych. Minęła godzina, oznaki wielkiego miasta znikły w oddlali i niczego takiego nie zobaczyłem.
Nie mogąc uwierzyć, że tu w Indiach taka „standardowa mapa miasta”, ze starówką, koleją, megashopami i city nie istnieje, w pierwszy weekend po przyjeździe postanowiłem zwiedzić miasto.
Miasto jest duże i nikt nie wie ile ma mieszkańców. Mówią że od 5 do 7 milionów. Zatem aby się do tej tury przygotować poprosiłem w lobby by, na dostępnej w Hotelu uproszczonej mapce, zaznaczono mi te „charakterystyczne dla każdego miasta” miejsca.
Nie podejrzewałem niczego, gdy kolejny pracownik Hotelu wędrował długopisem po mapce, niczego jednak nie zaznaczając. Pomyślałem, że pewnie są zamiejscowi i miasta nie znają, poprosiłem zatem o kierowcę który miasto zna. Z zadowoleniem przyjęli taką propozycję i trzeba przyznać prośbę spełnili.
Hotelowy kierowca bowiem nie tylko znał miasto ale również dobrze mówił po angielsku. Obwiózł mnie w ciągu 8-o godzinnej podróży po wszystkich najciekawszych miejscach miasta: świątyniach, parkach, zoo, pałacach chana i ruinach ogromnej twierdzy dumnych Marathów, władających państwem Maharashtra przez parę stuleci. Ponieważ mimo wszystko nie mogłem znależć logiki w rozkładzie miasta, poprosiłem kierowcę aby zawiózł mnie na najwyższą wyniosłość, bym stamtąd mógł to zobaczyć.
Tak znalazłem się na murach światyni zbudowanej na najwyższym wzgórzu miasta. Stąd mogłem widzieć Pune „jak na dłoni”. W popołudniowym słońcu i czystym niebie widać było jak miasto od rzeki rozpełza się na boki, wciska w przesmyki pomiędzy wieloma porośniętymi zielenią wzgórzami, by wreszcie zniknąć gdzieś za horyzontem. Ale gdzie są główne arterie komunikacyjne? Gdzie siatka ulic zagęszcza się prowadząc nieuchronnie do starówki? A gdzie jest oddzielone pasem zieleni, strzelające w niebo city, czy wreszcie nadbrzeżne apartamentowce przeglądające się odbiciu w wodzie?
Nic takiego nie ma? „Niemożliwe” powtarzałem zbiegając nikończącocymi sie schodami w dół. Teraz też rozumiałem dlaczego kierowca pytał mnie kilkakrotnie czy na pewno uda się mi wejść na wzgórze.
Już wiecie jakie były moje pierwsze pytania zadane kierowcy czekającemu u stóp wzgórza. Wysłuchał, przełknął lokalny smakołyk i kiwając na boki głową, co u Hindusów oznacza, że się w pełni ze mną zgadza, odparł: „nie ma nic takiego Sir. W Pune, plany zagospodarowania miasta nie istniały i nie istnieją”.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz