poniedziałek, 31 stycznia 2011

Fifty-fifty, czyli Mumbaj w jeden dzień

Piątek, 7 wieczorem, tłuczemy się jadąc po wyboistej drodze z Firmy do Hotelu.
Koniec listopada, za szybą ciemno i widać tylko na biało ubranych w ghandi pijama Hindusów. No i jasno oświetlone werandy przydrożnych barów, do których wyżej wspomniani zmierzają na kubek herbaty z mlekiem.
Ciszę przerywa Brenta;
- co robicie w niedzielę?
- może bym coś zobaczył ciekawego w okolicy, odpowiedziałem;
- my chcemy zrobić jakieś zakupy. Moja znajoma powiedziała, że w Mumbaju jest taniej niż w Bangalore, włączyła się do niemrawej nieco rozmowy Viki.
- świetnie, co o tym myślisz Alena, nigdy tam nie byliśmy?

Zanim nasz samochód zatrzymał się do kontroli przed Hotelem, mieliśmy już ustalone, że niedzielę spędzamy w Mumbaju. Ja miałem tylko zebrać informację, co warto zobaczyć w jeden dzień, ale tak aby jeszcze został czas na zakupy.

Gdy w pracującą sobotę rano zapytałem w biurze Hindusów co warto zobaczyć w Mumbaju w jeden (niecały) dzień, odparli abym skontaktował się z Sachinem.
- On tam mieszka i zrobi Ci listę „must see”.
Po godzinie Sachin przyszedł i położył mi na biurku  taki oto wykaz rzeczy koniecznych i możliwych do zobaczenia:
1.         Wrota Indii i Hotel Taj Mahal;
2.         Groty Elefanty;
3.         Nadmorską Promenadę - Marine Drive;
4.         Wiszące Ogrody;
5.         Stację Victoria Terminal;
6.         Restaurację Leopold Cafe and Bar;
7.         Nehru Planetarium;
8.         Meczet Haji Ali i usytuowaną w pobliżu Laxmi Temple;
9.         Mumbaj Sion – najstarszą portugalską dzielnicę miasta;
10.      Dzielnicę handlową Chaupati.

Gdy zobaczyłem tę listę, powiedziałem, że w południowej porze, chętnie bym zobaczył prawdziwy port rybacki i został tam na obiad, na lokalne frutti di mare.
Pokiwał tak po indyjsku głową i odparł:
- to możliwe, musicie tylko rozpocząć zwiedzanie jak najwcześniej, czyli o 9 rano.

Słowo ciałem się stało, i w niedzielę 21 listopada, o godzinie 6.15 siedzieliśmy w samochodzie i ustalaliśmy z kierowcą kolejność odwiedzanych miejsc.
- Będzie najlepiej, gdy z autostrady zjedziemy wcześniej do wschodnich przedmieść Mumbaju, a stamtąd, autostradą nadmorską i nowo otwartym, wiszącym nad całą  zatoką, mostem Mumbai Sae Link, dotrzemy bezpośrednio pod meczet Haji Ali.
Potem już gdy mijaliśmy nowoczesne centrale międzynarodowych firm, usytuowane wzdłuż morza, kierowca dodał:
- musimy zacząć od meczetu, ponieważ od 10-ej ściągają tam na modły Muzułmanie i cały długi przesmyk łączący z lądem zbudowany na skalistej wysepce meczet, jest kompletnie wypełniony wiernymi.
Zbudowany całkowicie z białego marmuru i bogato ornamentowany, Meczet Haji Ali mieści mauzoleum bogatego kupca Haji Ali Saha Buchariego z Bombaju, który po odbyciu pielgrzymki do Mekki, uświadomił sobie, że pieniądze nie dadzą mu szczęścia dopóki nie podzieli się nimi z ubogimi. Zainicjował zatem działalnośc charytatywną, przeznaczając na to m.in. cały swój majątek. Założona przez niego misja funkcjonuje do dziś, wspierając ubogą społeczność muzułmańską Mumbaju.
Przestępując progi mauzoleum, by pomodlić się i dotknąć czołem płyty nagrobnej Haji Ali, wierni muszą obmyć twarz i ręce w źródełku przy wejściu do świątyni. Ja też to robię. Nasze dziewczyny nie muszą, bo mogą co najwyżej stanąć za ażurową ścianą dżali, oddzielającą sień od mauzoleum.
Nieopodal meczetu , ale już na lądzie znajduje się Laxmi Temple. Pochodząca z XVIII wieku, niewielka świątynka, zagubiona wśród znacznie większych, bo młodszych budynków, ma ogromne rzesze wiernych. Bo Laxmi to bogini bogactwa i dostatku. Zatem wąskie zaułki prowadzące do świątyni wypełnione są kolorowymi straganami, w których można kupić orzechy kokosowe, kwiaty, tacki ofiarne i.t.p dewocjonalja, by złożyć je przed wizerunkiem bogini. Bo wiadomo – każdy chce być bogaty i żyć w dostatku.
Stamtąd, wystarczy parę minut aby przejechać się senną jeszcze o tej porze Marine Drive. Zwiedzanie jej o tej porze to czyste „zaliczenie punktu wycieczki”. To tak jak zwiedzanie Las Vegas w godzinach przedpołudniowych.
Bowiem cały jej urok można dostrzec nocą. Marine Drive to arteria łącząca przedmieścia z centrum miasta, oraz biegnąca równolegle do niej nadmorska promenada. Znajdują się  tu wszystkie najbardziej okazałe hotele Mumbaju. Jasno oświetlone i migocące instalowanymi właśnie światłami świątecznymi odbijają się w wiecznie spokojnej powierzchni wody w zatoce. To dlatego, miejscowi rybacy, nazywają promenadę Naszyjnikiem Mumby – bogini rybaków.
O tej porze, można co najwyżej przejść się wzdłuż nabrzeża  i towarzyszyć hinduskim familiom w ich porannych spacerach.
- Zbliża się południe, powiedziałem do kierowcy, czas na port rybacki i frutti di mare.
- To nieopodal, odparł.
Rzeczywiście nieopodal, ale różnica dzieląca te dwa światy jest gigantyczna. Bowiem rybacki port wraz ze znajdującym się obok słynnym mumbajskim slumsem to „proza życia” większości mieszkańców Mumbaju. Mówię świadomie „większości” bowiem aktulnie, jak stwierdził kierowca, mieszka w nim ponad 60% mieszkańców, tej 15-o milionowej metropolii.
Myślę, że ten stale rozwijający się i kipiący życiem kawałek miasta to efekt globalizacji i optymalizacji procesu: klient – dostawca. Do największego w tej części świata portu, jakim jest Mumbaj, docierają surowce z całego świata, aby potem, po przetworzeniu, poprzez już symboliczne Wrota Indii dotrzeć do gwałtownie rozwijających się ośrodków hinduskiego przemysłu, nauki i kultury.
Do Mumbaju przywożone są słynne, delikatnie wyprawione skóry ze Sri Lanki, aby w tych nieopodal portu mumbajskich slumsach, pod okiem konsultantów Bolywoodu, przerobić je w ciągu jednej nocy na stylizowaną kreację gwiazdorską, którą ten musi mieć dostarczoną na poranną sesję zdjęciową. Prawda, że to genialny w swej prostocie pomysł.
Pewnie stąd wzięła się modna dziś koncepcja małych dostawczych firemek typu „cluster”, którymi są oblepione wielkie montownie samochodów.

Gdy dotarliśmy do rybackiego portu, w chwilę po otwarciu drzwi, dziewczyny zgodnie wykrzyknęły – ty idź i zobacz, a my zaczekamy w samochodzie. Fetor syfu zmieszanego ze smrodem ryb, tych śniętych i tych rozkładających się na brzegu, „oblepiał” skutecznie wszystko i wszystkich znajdujących się w tej okolicy. Jednak chęć zobaczenia i tej strony miasta wzięła górę. Przełażąc pomiędzy siatami wypełnionymi kawałkami styropianu, ponad szczerbatymi resztkami łodzi, kłębami drutu i betonowymi bloczkami, ślizgając się na szczątkach ryb, znalazłem wreszcie miejsce aby pewnie stanąć na obu nogach, co jest konieczne, aby zrobić w miare dobre zdjęcie takim aparacikiem jak mój Canon IXUS 960 IS.
O tej porze, kolorowe łodzie stały już pocumowane przy bojkach, rybacy kończyli wyciągać resztki ryb z sieci, a kobiety zbierały się właśnie, aby te sieci poreperować i poskładać.
Tylko mali chłopcy nie brali udziału w tym rybackim procesie. Wspinali się po załomkach betonu, wystających i zardzewiałych drutach, aby ze szczytu starego zapomnianego piersu skakać zbiorowo do wody. Była niedziela, pomyślałem, w końcu muszą mieć kiedyś czas na radosne dzieciństwo.
Gdy już zakończyłem krótką sesję zdjęciową i zapytałem jednego z rybaków niosących puste skrzynki na brzeg, czy jest tu gdzieć jakaś restauracja, w której można by zjeść rybę, spojrzał na mnie jak na „zielonego” z Marsa i odparł:
- Nie sir, tu nie ma żadnych restauracji.
Tak, to nie jest moja kochana Europa, gdzie na południu, turyści i miejscowi czekają na powrót łodzi, aby wspólnie wybrać z sieci ryby czy mule, poczekać aż je szybko przyprawią w znajdującej się gdzieś nieopodal knajpce, a potem wraz z rybakami siedzieć w porcie przy długich stołach i delektować się morskimi smakołykami, popijając miejscowym białym winem. Tak to nie ta bajka.

Gdy wsiadałem do samochodu, najwyraźniej moja mina mówiła wszystko, bowiem dziewczyny nie odezwały się ani słowem, a kierowca krótko stwierdził – to teraz Taj Mahal i Wrota Indii.
Ten kawałek Mumbaju to nie tylko wizytówka Mumbaju ale ikona całych Indii, taka paryska wieża Eiffel’a, londyński Big Ben i nowojorska Statua Wolności.
Po pierwsze - Wrota Indii.
Będę tu szczery, jeśli chodzi o formę, to jest to nieco większy łuk trimfalny, jakich wiele we Włoszech, a i w Paryżu znajdzie się kilka. Zaintrygowały mnie natomiast dwie rzeczy: osobliwa lokalizacja – ponieważ nie prowadzi do nich żadna centralna arteria, a z  Wrót „wpada” się wprost do wody, oraz materiał z jakiego Wrota zostały zbudowane. Przeczytałem bowiem, że większość obiektu została wykonana z MIODOWEGO bazaltu.
Do tej pory sądziłem, że bazalt jest ciemno-szary czy czarny ale nigdy żółty. Zatem grzebiąc w Googlach, czy to nie pomyłka, przeczytałem, że to rzeczywiście miodowy bazalt, ale nie z Indii!!! Słuchajcie, ten bazalt został przywieziony z Anglii.
I teraz dopiero pojąłem maestrię ówczesnych handlowców i projektantów. Podobnie jak połowa gdańskiej starówki zbudowana została z flamandzkiej cegły, którą obciążano płynące do Gdańska puste galeony, tak samo zapewne było z tym żółtym bazaltem – wyładowane po górne pokłady angielskie klippry i inne konstrukcje pływające, po wyładowaniu w Anglii musiały być ponownie czymś obciążane, aby uzyskać właściwe zdolności zeglowne w drodze do Indii. Ciężkie bloki bazaltowe znakomicie się do tego nadawały. Ponadto, aby obniżyć monstrualne podobno koszty budowy łuku, postawiono go bezpośrednio w porcie, w miejscu wyładunku.
I jak tu nie szanować geniuszu ludzkiego umysłu.
 Hotel Taj Mahal to nie tylko perełka architektury - to przykład dzieła stworzonego dzięki pasji. Pasji genialnego człowieka, którego dumę urażono.
Wieść głosi, że Hotel Taj Mahal został zbudowany w 1903 roku, na zlecenie i za pieniądze założyciela dynastii Tata, przemysłowca Dźamsedżi Tata. Podobno odmówiono mu gościny w przeznaczonym „tylko dla białych” Hotelu Watson.
Powstało zatem prawdziwie koronkowe dzieło w stylu mauretańskim, stanowiące skuteczną przeciwwagę do ogromnej w końcu bryłu obiektu. Całość wieńczy pięknie wyważona czerwona kopuła.
Planowałem, że zwiedzimy Hotel z jego wspaniałymi klatkami schodowymi i galeriami. Myślałem, że wylądujemy na kawie, by cieszyć wzrok bogatym  wykończeniami wnętrz. Ale nic z tego nie wyszło, bo po deszczowem poranku byliśmy tak umorusani błotem i cali mokrzy, że w tym stanie nie potrafiłbym delektować się tym wszystkim. Mam zatem powód aby wpaść tu raz jeszcze.
Zatem na drugi początek dnia, aby wyschnąć i nieco odpocząć, wybraliśmy się na Wyspę Elefanta, co opisałem już wcześniej.

Po powrocie z Wyspy, wszystkie dziewwczyny dawały mi wyraźnie do zrozumienia, że czas zwiedzania minął, i teraz czas na shopping. Przystały jedynie na to, aby w iście japońskim stylu przejechać przez Fort – kolonialną część miasta , zatrzymując się tylko na chwilę, by pstryknąć parę zdjęć, w Leopold Cafe and Bar i przy Stacji Victoria Terminal.

Sunęliśmy zatem wolno, w senne niedzielne popołudnie, najpierw przez rondo z Fontanną Wellingtona i stojącym przy nim Muzeum Księcia Walii, przez dostojny lecz nieco mroczny i zanurzony wśród starych drzew kompleks Uniwersytetu Mumbajskiego i rondo z Fontanną Flory. Potem kierowca zawinął ponownie na południe by zatrzymać się na chwilę przy Leopold Cafe and Bar.

Gdyby kierowca nie stanął i nie pokazał palcem, to bym tego miejsca nie znalazł. Cały szereg kamienic, w tym ta z Leopold Cafe, był szczelnie osłonięty rusztowaniami, siatkami i foliami za którymi prowadzono renowację. I słusznie – bo cały ten kawałek miasta to taka mała Europa – z kawiarnią w środku której siedziały same „białasy” i brakowało wolnych stolików, oraz znajdujące się w najbliższym sąsiedztwie antykwariaty i sklepy z antykami. Ale jakimi!!!. Błyszczały w półmroku stare i zrobione „na stare”: brzuchate barometry, zegary, kompasy i busole, sekstanse w pootwieranych drewnianych pudłach, lunety na stojakach i wreszcie gongi pokładowe. Wszystko tak piękne, że tylko brać w dłonie i patrzyć na mosiężne obudowy polerowane filcem na półmat, białe, szlachetnie spękane „ceramiki” cyferblatów urządzeń pomiarowych i wreszcie statywy lunet, z drzewa różanego, wykończone również na półmat.
I pomyśleć, że te wszystkie cacka, stworzone dzięki wiedzy i pietyzmowi wielu pokoleń rzemieślników, moja żona krótko podsumowuje – „kurzołapki”.
Wrócę tu jeszcze następnym razem. Na bank!!!
Potem kierówca zawrócił raz jeszcze przez Fort, na północ, aby wylądować przy Stacji Victoria Terminal.
W pierwszym momencie pomyślałem, że zatrzymaliśmy się przed jakimś pałacem. Odgrodzony wysokim, kutym, czarnym parkanem ze złoceniami, pyszni się wspaniałą neogotycką, fasadą – głęboką czerwienią cegły i bielą kamienia. I jak na ten styl przystało mnogością wszystkiego: wieżyczek, szczytów, pinakli oraz  piękną kamieniarską robotą nadświetli okien i drzwi, medalionów i rzeźb wreszcie. Ale wszystko z wielkim smakiem, który buduje wrażenie dostojności i przepychu.
Zajęło nam trochę czasu, aby z tej ogromnej i rozczłonkowanej bryły dworca, wyłuskać te najbardziej interesujące szczegóły architektury.
Okazało się, że Victoria Terminal oczarował nie tylko mnie. Dziewczyny, bez znaczącego spoglądania na zegarek i bez wahania, po zrobieniu zdjęć ruszyły do środka, bo to, jak im powiedziano w Bangalore, jest również niezwykle interesująco. To co dla Hindusa jest „interesujące” to dla nas nazywa się fin de siecle.
Fantastyczne projekty witraży hali głownej, w połączeniu z delikatną konstrukcją z metalu i szkła przestrzeni peronów dworca, rzeczywiście jest niezwykła. Podobno witraże i cała metaloplastyka zostały wykonane przez artystów i rzemieślników tu w Indiach, a nie w Paryżu czy Londynie. I wcale to mnie nie dziwi, obserwując tu wiele wspaniałych projektów architektonicznych czy artystycznych, tworzonych współcześnie.
Szkoda tylko, że władze Mumbaju nie zdobyły się na to, aby w 120 lecie powstania dworca, po wpisaniu go na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego, przenieść podróżujących koleją gdzieś dalej, a w pysznych przestrzeniach Victoria Terminal utworzyć Centrum Kongresowe czy Narodową Galerię Sztuki. Bo jeszcze raz podkreślę - Hindusi mają się czym w tej sferze działalności pochwalić.

Spod dworca, aby dotrzeć do celu naszej podróży czyli shoppingu, mijając jeszcze Wiszące Ogrody na Wzgórzach Malabar i plaże Juhu, osłonięte od lądu najdroższymi apartamentowcami – sypialnią Bolywoodu, jak powiedzia nasz kierowca, skorzystaliśmy raz jeszcze z największego bohatera naszej wyprawy.
Bo to nie wstanie w środku nocy, ani nie rezygnacja z kawy w Taj Mahal, czy obiadu w porcie pozwoliły na zwiedzenie tak wielu rzeczy. Tym bohaterem jest Mumbai Sea Link Bridge.
Wszyscy Hindusi zgodnie stwierdzają, że chociaż budowano go ponad 10 lat, a nie pięć, jak obiecywały władze, to otwarty w ubiegłym roku most jest ich prawdziwą dumą.
Wspaniała ośmiopasmowa autostrada podwieszona na linach do monumentalnych, wystających z wód zatoki pylonów, spina zachodnie przedmieścia Mumbaju i jej nadmorską dzielnicę Bandra, z Centrum historycznym, kulturalnym, handlowym i administracyjnym miasta, znajdującym się na jednej z południowych wysp. Prawie 6 km autostrady, przerzucone nad zatoką, sprawia, że to na co mieszkaniec metropolii tracił 40 minut do ponad 2 godzin w czasie szczytu, dzisiaj zajmuje nieco ponad 5 minut. Prawda, że jest z czego być dumnym.
Gdy tak po 17-ej,  mknęliśmy pomiędzy oświetlonymi zachodnim słońcem, strunami lin mostu, na północ miasta, zastanawiałem się z niejaką goryczą, kiedy to taką arterią przejadę się w kraju nad Wisłą.
O shoppingu, powiem niewiele, bo dla mnie sprowadzał się do pilnowania, abyśmy się wszyscy nie pogubili w tym tłumie, szczelnie wypełniającym: hale, sklepiki i kramy dzielnicy handlowej. Chwała Bogu, Viki, z uwagi na jej wzrost, była łatwo zauważalna, niska Brenda „trzymała sie” Viki, a blond włosów Aleny, był również stosunkowo łatwo „wyławialny” w tłumie, za wyjątkiem tych dłuższych momentów kiedy przymierzała buty.

Było już koło 20-ej kiedy zmęczeni i „zdeptani”, stwierdziliśmy, że zaczynamy zwolna „migrować” w stronę zaparkowanego gdzieś dalej samochodu.
- No i jak zakupy, spytałem nie widząc foliówek, toreb czy kartonów chowanych do bagażnika;
- wiesz, tu jest to samo co u nas w Bangalore, ale droższe, a nie tańsze, jak mówiły nam przyjaciółki;
- mnie to nie dziwi;
- dlaczego, spytała Viki;
- mam żonę i córkę. Zawsze gdy wracają rozradowane z zakupami, mówią mi, że „to była naprawdę wyjątkowa okazja i że było taniej niż gdzie indziej”.

Nomad,

Pune, 31 stycznia, 2011 roku

piątek, 28 stycznia 2011

Buddyjskie Groty - Karla, Maharashtra

- Te groty są najbliżej Pune, i zwiedzanie ich zajmie Wam maksimum 2-3 godziny, tylko dlatego, że trzeba się wspiąć na bardzo wysoką górę. Proponuję zatem połączyć to ze zwiedzaniem Lanovali.
No widok mojego pytającego wzroku, dodał – to najpiękniejsze miejsce w tej części Indii. Wszystkie filmy Bolywoodu są tam kręcone.

Kilka dni temu nieoczekiwanie odwiedził nas Chińczyk Felix i chcieliśmy mu pokazać w czasie jednej wolnej niedzieli „Indie w pigułce”. Felix to typowy przykład młodego, nowobogackiego społeczeństwa chińskiego. Jeżeli już jest niedziela w ciepłym klimacie to trzeba ubrać się na biało, od stóp do głów, a na głowie koniecznie musi być biała basebolówka. Do tego ciemne okulary i przylepione do twarzy: „takie coś już widziałem”, „u nas w Chinach są większe”, „jak oni mogą coś takiego robić” i inne tego typu teksty, które skutecznie zniechęcają do rozmowy i dzielenia się spostrzeżenimi.

Ruszyliśmy wcześnie rano, aby dotrzeć do buddyjskich grot w Karla, przed pielgrzymami i wycieczkami. Bo w ten weekend będzie ich więcej – zaznaczył kierownik lobby w naszym Hotelu.
No i się nie pomylił. Już na kilkanaście kiliometrów przed grotami, widzieliśmy odświętnie ubranych ludzi: idących poboczem, jadących motocyklami czy motorykszami. Gdy wjechaliśmy do miasteczka Karla, leżącego u podnóża ogromnego masywu skalnego, wynurzającego się z porannej mgły, tłum wyraźnie gęstniał. Pojawił się ponadto nowy element „architektury” – powystawiane przy samej drodze sterty klatek z drobiem, oraz wygrodzenia dla kóz.
Mijając tych handlujących i kupujących, stojących wzdłuż klatek, pomyśleliśmy że dzisiaj jest po prostu dzień targowy. Ale gdy dojechaliśmy na rozległy parking pod schodami ciągnącymi się „gdzieś do nieba”, i zobaczyliśmy stragany z tacami pełnymi kwiatów, łańcuchami do przyozdobienia kupionego właśnie drobiu i kóz, pojęliśmy, że to są zwierzęta ofiarne.

Dopiero teraz zrozumieliśmy to, co bardzo łamaną angielszczyzną usiłował wytłumaczyć nam kierowca. Karla Caves są bowiem nie tylko jednym z najstarszych i największych zespołów grot buddyjskich ale również świątynią bogini Mumby – opiekunki rybaków i wszystkich, których biznes związany jest z morzem.
Buddyjskie groty w Karla usytuowane są na szczycie masywu skalnego, piętrzącego się zdala od łańcucha Ghatów Zachodnich. Znajdują się przy niewiadomo jak starym trakcie, biegnącym przez Dekan i łączącym strożytne porty na zachodnim wybrzeżu tego subkontynentu. Zbudowane, czy raczej wykute w skale w III i II wieku przed Chrystusem, reprezentują ten bardzo wczesny okres, kiedy Budda móg być przedstawiany wyłącznie pod postacią symboli.
Tym co odróżnia tę grupę grot od innych, rozrzuconych po całych Indiach, to największa w Indiach świątynia buddyjska wykuta w skale. Jej wymiary to około 38 metrów długości, 14 m szerokości i tyleż samo wysokości. Taki 5-o kondygnacyjny budynek wyrzeźbiony w głębi litej skały.

Jej ogrom potęguje znakomite naturalne oświetlenie – wejście typu ażurowej werandy z trzema wyjściami, a ponadto wielkie prześwietle ponad wejściami. Na przeciwległym końcu hallu znajduje się obiekt kultu – stupa, w formie cylindrycznej, zamkniętej kopułą.
Wnętrze świątyni łączy prostotę kolumn i łuków sklepień z bogato zdobionymi kapitelami kolumn. Wspomniana wyżej weranda jest natomiast przykładem wspaniałej rzeźby, niewątpliwie późniejszej - bo z II i III wieku naszej ery.
O ile wczesnobuddyjskie groty ściągają rzesze zadyszanych wspinaczką turystów, to odświętnie ubrani Hindusi ciągną tłumnie do „przycupniętej” do werandy, świątyni bogini Mumby.
Mumba Dewi to 8-o ręka bogini, czczona przez rybaków z plemienia Koli, którzy byli pierwotnymi mieszkańcami wysepek, składających się na dzisiejszy Mumbaj. O potędze tego kultu może świadczyć fakt, że wkrótce po uzyskaniu niepodległości, Hindusi stanu Maharashtra, wpłynęli na zmianę nazwy ich metropolii z Bombaj na Mumbaj – czyli Miasto Mumby.
24 października, niedziela w którą wybraliśmy się na zwiedzanie grot Karli, okazał się być właśnie świętem tej bogini. Stąd też ci odświętnie ubrani Hindusi, wspinający się pod górę całymi rodzinami, stąd też te przyozdobione zwierzęta, składane w ofierze bogini.
Długa kolejka wiernych, skutecznie zniechęciła nas do obejrzenia przybytku Mumby. Zadowoliliśmy się filmowaniem grupy mężczyzn tańczących w rytm bębenków i fletów.
Nomad,
Pune, Maharashtra, 28 stycznia , 2011 roku
 

niedziela, 23 stycznia 2011

Buddyjskie Groty - Wyspa Elefanta, Mumbaj, Maharashtra

Buddyjskie groty na Wyspie Elefanta były takim słonecznym (dosłownie a nie w przenośni) przerywnikiem naszej wyprawy do Mumbaju. Pomimo, że sezon monsunów powinien już dawno odejść w niepamięć, gdy w niedzielę 21 listopada o świcie wjeżdżaliśmy na przedmieścia Mumbaju, zaczęło nieoczekiwanie padać. Normalny kapuśniak, który absolutnie nie zamierzał przestać padać.

Koło południa, mokrzy i zachlapani błotem do pasa, znależliśmy się na placu pomiędzy bajecznym hotelem Taj Mahal a monumentalnymi Wrotami Indii. Nieoczekiwanie przestało mżyć i pojawiło się słońce.

Wszyscy: ja, Alena oraz dwie kontrolerki finansowe, wizytujące naszą Firmę: Brenda i Viki, pomyśleliśmy o jednym – jak tu wyschnąć?
Odpowiedź nasuwała się sama: podróż statkiem na Wyspę Elefanta.
Zazwyczaj, by „załapać” się na statek, a na dodatek w niedzielę, trzeba stać w długiej, ponad godzinnej kolejce turystów i amatorów fotografii. Bowiem statek to nie tylko jedyny sposób na dotarcie do odległej wyspy, ale również wyborne miejsce do zrobienia wspaniałych zdjęć z morza na wizytówkę Indii i Mumbaju: Wrota Indii, Taj Mahal Hotel i wieżowiec Mumbajskiej Giełdy.
Ponieważ jednak deszcz zniechęcił potencjalnych turystów i amatorów zdjęć, już po 10 minutach, mościliśmy się wygodnie na odkrytym, górnym pokładzie stateczku turystycznego, płynącego na Wyspę.

Gdy już zdjęliśmy mokre plecaczki, rozłożyliśmy na oparciach siedzeń przemoczone swetry (które wzięliśmy na wypadek chłodu), odkleiliśmy przemoczone spodnie od ud i wystawiliśmy „do słońca” przemoczone adidasy, mogliśmy rozpocząć sesję zdjęciową.

Mieli rację amatorzy zdjęć. Górny pokład to rzeczywiście wyborne miejsce, by jeszcze stojąc w porcie, zapisać w pamięc własnej i kamery: niewidoczne z lądu szczegóły Wrót Indii, fragmenty Taj Mahal widziane w „świetle” Wrót, czy ukradkiem rzucane spojrzenia islamskich dziewczyn, siedzących rzędem, w czarnych burkach na tarasie od strony portu.
Potem, już w drodze na Wyspę, cieszyły oko kołyszące się na falach, armady stateczków turystycznych, wyglądające jak z innej epoki.

Amatorom weekendowego relaksu Wyspa Elefanta oferuje ponad kilometrową trasę nadmorskim pasażem wzdłuż którego znajduje się szereg grot, nieoznaczone trasy wzdłuż dzikiego klifu morskiego, parę restauracyjek, no i jak wszędzie dłuuugie szeregi budek z pamiątkami.
Naszym celem, a właściwie moim, bo Panie optowały za zakupami, było „zaliczenie” jeszcze jednych grot. I tak się stało.

Po ponad godzinie, zbliżamy się do wyspy i nasz stateczek cumuje do samej główki długiego, wychodzącego w stronę zatoki falochronu. Stąd na turystów czeka kolorowa kolejka wąskotorowa, dowożąca ich do podnóża wysokiego brzegu i 125 schodów, po których trzeba się wdrapać, aby dotrzeć do głównej atrakcji wyspy – Świątyni Siwy.

Już samo założenie architektoniczne Świątyni robi wrażenie. To ogromny kwadratowy hall, o boku około 40 metrów, którego strop wspiera się na 2 tuzinach kolumn. Cała przestrzeń otwarta jest na trzy strony: północną, wschodnią i zachodnią. Te niekończące się schody, o których wspomniałem wcześniej, prowadzą bezpośrednio do wejścia północnego.


Groty Wyspy Elefanta, których powstanie szacuje się na VI wiek, są w opinii ekspertów najznakomitszym przykładem kunsztu rzeźbiarskiego, a Świątynia Siwy ma być tego najlepszym przykładem. I rzeczywiście jest.

Na jedynej, niezagospodarowanej wejściami ścianie południowej, znajduje się rozbudowany zespół rzeźb, z ogromną postacią Boga Siwy w centrum. Turyści wchodzą do świątyni, przyzwyczajają przez chwilę wzrok do panującego w środku półmroku, a następnie zmierzają prosto w kierunku posągu Siwy. Stoją i patrzą. Cieszą wzrok kunsztem nieznanego twórcy który pokusił się na ukazanie wszystkich osobowości Boga Siwy: Władcy, Stwórcy i Niszczyciela, tworząc Trzygłowego Siwę.

Na wprost, patrzy na nas Siwa Władca, we wspaniałej koronie, z dostojnością i spokojem na twarzy. Na zachód patrzy Siwa Stwórca, z ciepłą, niemal kobiecą twarzą matki, gdy patrzy na swoje dzieci. Na wschód zwrócona jest głowa Siwy Niszczyciela: zacięte w nienawiści usta, ostry krogulczy nos i kłębiące się węże w miejsce korony. Przyznacie że genialny pomysł, a ja dodam że również i wykonanie.

W świątyni znajduje się także wiele innych zespołów rzeźb, przedstawiających opisane w Ramajanie dokonania Boga Siwy i jego małzonki Parwati.

Podobnie jest w wielu ciągnących się wzdłuż nadbrzeżnego bulwaru grotach, które kryją mniejsze lub większe zespoły rzeźb. I wszystkie cechuje jedno - niezwykły jak na ten okres rozwoju cywilizacji ludzkiej dynamizm. Przypomnę raz jeszcze - VI wiek po narodzeniu Chrystusa. Może dlatego świątynie i klasztory z Wyspy Elefanta cieszą się estymą ekspertów i popularnością turystów.

Tak zakończyła się „moja” część wycieczki. Z wyspy, zgodnie, po dopłynięciu do mumbajskiego portu, ruszyliśmy na shopping. „Fifty – fifty” być musi.


Nomad,

23 stycznia, 2011 roku , Pune , Maharashtra.

piątek, 21 stycznia 2011

Buddyjskie Groty - Ellora, Maharashtra

Wbrew naszym wcześniejszym dyskusjom i sądom, groty Ellory są zupełnie inne niż te w Ajanta. Przede wszystkim  Ellora nie prezentuje się tak wspaniale jak zawieszone nad łukiem rzeki groty Ajanty. Z parkingu, płaską ścieżką podchodzi się bezpośrednio do wysokiego klifu skalnego, w którym znajdują się groty.
„Zawartość” klifu również prezentuje się inaczej, bo inne były uwarunkowania ich powstania. Podczas gdy groty Ajanty to efekt ekspansji buddyzmu oraz potrzeb religijnych, kulturowych i artystycznych stabilnych i bogacących się społeczności „złotych czasów” Dekanu. To groty Ellory są wynikiem  niepokojów  politycznych i zaniku Buddyzmu, związanego z odradzaniem się tradycyjnego Hinduizmu i Dżinizmu.

Rozpoczynamy zwiedzanie grot od tych wysuniętych najbardziej na prawo, najstarszych klasztorów buddyjskich.  Są najprostsze i najbardziej zaniedbane. Są świadectwem ucieczki z Ajanty, a potem gdy z wolna zapełniały się mnichami, rzemieślnikami i artystami, stawały się magazynami i zapleczem technicznym dla budowanych nowych świątyń buddyjskich i doprawdy monstrualnych, wielopiętrowych klasztorów.

Nie są tak też bogato wykończone jak w Ajancie, bowiem następuje rozłam w buddyjskim monolicie. Buddyjska kontemplacja i asceza nie jest atrakcyjna dla tych którzy mają władzę i pieniądze. Z potrzeby sięgnięcia do przebogatego świata mitologii hinduskiej, z potrzeby radości życia w tym niespokojnym świecie, gdzieś około VII wieku odradza się Hinduizm. I groty Ellory są jego najwspanialszą emanacją. 
Znajdujące się na lewo od tych buddyjskich, klasztory i świątynie Hinduizmu są jeszcze do dziś wypełnione: rzeźbami, zespołami płaskorzeźb i malowidełami przedstawiającymi niezwykle bogaty świat mitologii hinduskiej. To bogactwo treści idzie w parze z bardziej kunsztowną formą wyrazu artystycznego. Rzeźby są bardziej misterne, m.in również dlatego, że skalny klif Ellory to nie czarna i twarda skała bazaltowa, ale znacznie latwiejszy w obróbce piaskowiec.

Również malowidła naścienne uległy ewolucji. Podkład, zmieszane z gliną łajno krowie wykończone glinką, jest taki sam, ale dla nadania obrazom większej siły wyrazu, twarze czy dłonie bohaterów są nie tylko odrysowane ale dodatkowo uwypuklane. Takie ówczesne 3D.

Ale tym, co ZDECYDOWANIE odróżnia Ellorę od wszystkich innych rozsianych po świecie hinduistycznych obiektów sakralnych jest Świątynia Kailasanatha, poświęcona bogu Siwa.To nie jordańska Petra z jej kościołami i klasztorami ukrytymi w rozpadlinach skalnych, to CAŁA GÓRA wyrzeźbiona i zamieniona w wielką Biblię Hinduizmu. To m.in. dzięki temu obiektowi, Ellora została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Prace nad tym imponującym obiektem zainicjowano w VIII w., za panowania króla Krishny I z dynastii Rashtrakuta, i prowadzono bez mała przez 200 lat. Tworzenie tego niezwykłego dzieła ludzkości rozpoczęto od szczytu góry i sukcesywnie posuwano się z jej kształtowaniem aż do osiągnięcia poziomu zero. Jak powiedział przewodnik, żadna rzeźba, płaskorzeźba, malowidło czy ich wzajemne usytuowanie nie są tu przypadkowe. Wszystko zostało podporządkowane wykładni Hinduizmu. Bowiem wszyscy twórcy pracowali pod stałym nadzorem „uczonych w piśmie”.         Całe pokolenia rzemieślników i artystów zaangażowano w to aby, jak opisują stare dokumenty „zadziwić nie tylko ludzi ale również przelatujących nad Ellorą bogów”.

Zwiedzanie obiektu rozpoczynamy od wspinaczki krawędzią masywu skalnego, pozostawionego w stanie nienaruszonym przez twórców. Jak twierdzi przewodnik, i słusznie, tylko w ten sposób można pojąć ogrom i wspaniałość dzieła.

Zacznę od samego szczytu obiektu, zwieńczonego wieżą, symbolizującą pokrytą wiecznym śniegiem górę Kailisa, siedzibę boga Siwy. Bezpośrednio pod nią wyrzeżbiono główną świątynię Siwy, której ogromny wypełnony płaskorzeźbami hall, zamyka kaplica Siwy z symbolizującą go lingą.
Otaczające najniższą kondygnację świątyni, rzeźby słoni, zdają się podtrzymywać cała tą budowlę.

Potęgę królów dynastii Rashtrakuta symbolizować mają dwa monolityczne obeliski, stojące przed wejściem do świątyni, oraz rzeźby dwóch, naturalnej wielkości słoni zamykające dziedziniec. Wreszcie, cały dolny poziom zespołu świątynnego otoczony jest podcieniami z płaskorzeźbami przestawiające sceny z Ramajany.

Było już po 17ej, kiedy ponownie spotkaliśmy się przed bramą prowadzącą do skalnego zespołu Świątyni. Dalej w górę płaskowyżu ciągnie się droga do, usytuowanych ponad kilometr stąd, grot kolejnej religii Hindusów - Dżinizmu. Tworzono je u schyłku rozwoju Ellory, w IX wieku. Ponieważ Dżinizm to religia bardzo, bardzo ubogich, toteż i ich świątynie są skromne.
Wstyd powiedzieć, ale tam już nie poszliśmy. Zrobiło się późno. Byliśmy zmęczeni wielogodzinnym bieganiem po „wydziobanych” w klifie korytarzach i schodach, a upał nie odpuszczał. Przeważyło zatem „przecież wszystkie groty są takie same” i chęć zobaczenia jeszcze czegoś innego - Mauzoleum Bibi ka Makbara w Aurangabadzie, będącego kopią Taj Mahal z Agry.
- Przy zachodzącym słońcu, skrzące się bielą i złotem minarety i kopuły mauzoleum powinny wyglądać niesamowicie, przekonywaliśmy się.

Kiedy wreszcie po 18-ej, znaleźliśmy się na przedmieściach Aurangabadu i kierowca „zasięgał języka” by jak najszybciej, „na skrót”, korzystając z lokalnych dróg, dojechać do mauzoleum, do akcji wkroczyła Natura. Od strony mauzoleum, którą wskazywał tubylec, nadciągała czarna jak smoła chmura. Teraz zrozumieliśmy dlaczego słońce piekło tak niemiłosiernie. Musieliśmy zweryfikować nasze plany na dzisiaj.
Widząc pytający wzrok kierowcy, powiedziałem: „wracamy do Pune”. W tym miejscu należą się naszemu kierowcy podziękowania. Bowiem do dzisiaj nie pojmuję, jak w ciemnościach, rozświetlanych czasem błyskawicą,  i w strugach deszczu towarzyszących nam całą powrotną drogę, zdołał nas dowieźć zaraz po północy do Hotelu.

Tak zakończyła się nasza 20-o godzinna niedzielna eskapada. Było warto.

Nomad,

21 stycznia 2011, Pune, Maharashtra.