Piątek, 7 wieczorem, tłuczemy się jadąc po wyboistej drodze z Firmy do Hotelu.
Koniec listopada, za szybą ciemno i widać tylko na biało ubranych w ghandi pijama Hindusów. No i jasno oświetlone werandy przydrożnych barów, do których wyżej wspomniani zmierzają na kubek herbaty z mlekiem.
Ciszę przerywa Brenta;
- co robicie w niedzielę?
- może bym coś zobaczył ciekawego w okolicy, odpowiedziałem;
- my chcemy zrobić jakieś zakupy. Moja znajoma powiedziała, że w Mumbaju jest taniej niż w Bangalore, włączyła się do niemrawej nieco rozmowy Viki.
- świetnie, co o tym myślisz Alena, nigdy tam nie byliśmy?
Zanim nasz samochód zatrzymał się do kontroli przed Hotelem, mieliśmy już ustalone, że niedzielę spędzamy w Mumbaju. Ja miałem tylko zebrać informację, co warto zobaczyć w jeden dzień, ale tak aby jeszcze został czas na zakupy.
Gdy w pracującą sobotę rano zapytałem w biurze Hindusów co warto zobaczyć w Mumbaju w jeden (niecały) dzień, odparli abym skontaktował się z Sachinem.
- On tam mieszka i zrobi Ci listę „must see”.
Po godzinie Sachin przyszedł i położył mi na biurku taki oto wykaz rzeczy koniecznych i możliwych do zobaczenia:
1. Wrota Indii i Hotel Taj Mahal;
2. Groty Elefanty;
3. Nadmorską Promenadę - Marine Drive;
4. Wiszące Ogrody;
5. Stację Victoria Terminal;
6. Restaurację Leopold Cafe and Bar;
7. Nehru Planetarium;
8. Meczet Haji Ali i usytuowaną w pobliżu Laxmi Temple;
9. Mumbaj Sion – najstarszą portugalską dzielnicę miasta;
10. Dzielnicę handlową Chaupati.
Gdy zobaczyłem tę listę, powiedziałem, że w południowej porze, chętnie bym zobaczył prawdziwy port rybacki i został tam na obiad, na lokalne frutti di mare.
Pokiwał tak po indyjsku głową i odparł:
- to możliwe, musicie tylko rozpocząć zwiedzanie jak najwcześniej, czyli o 9 rano.
Słowo ciałem się stało, i w niedzielę 21 listopada, o godzinie 6.15 siedzieliśmy w samochodzie i ustalaliśmy z kierowcą kolejność odwiedzanych miejsc.
- Będzie najlepiej, gdy z autostrady zjedziemy wcześniej do wschodnich przedmieść Mumbaju, a stamtąd, autostradą nadmorską i nowo otwartym, wiszącym nad całą zatoką, mostem Mumbai Sae Link, dotrzemy bezpośrednio pod meczet Haji Ali.
Potem już gdy mijaliśmy nowoczesne centrale międzynarodowych firm, usytuowane wzdłuż morza, kierowca dodał:
- musimy zacząć od meczetu, ponieważ od 10-ej ściągają tam na modły Muzułmanie i cały długi przesmyk łączący z lądem zbudowany na skalistej wysepce meczet, jest kompletnie wypełniony wiernymi.
Zbudowany całkowicie z białego marmuru i bogato ornamentowany, Meczet Haji Ali mieści mauzoleum bogatego kupca Haji Ali Saha Buchariego z Bombaju, który po odbyciu pielgrzymki do Mekki, uświadomił sobie, że pieniądze nie dadzą mu szczęścia dopóki nie podzieli się nimi z ubogimi. Zainicjował zatem działalnośc charytatywną, przeznaczając na to m.in. cały swój majątek. Założona przez niego misja funkcjonuje do dziś, wspierając ubogą społeczność muzułmańską Mumbaju.
Przestępując progi mauzoleum, by pomodlić się i dotknąć czołem płyty nagrobnej Haji Ali, wierni muszą obmyć twarz i ręce w źródełku przy wejściu do świątyni. Ja też to robię. Nasze dziewczyny nie muszą, bo mogą co najwyżej stanąć za ażurową ścianą dżali, oddzielającą sień od mauzoleum.
Nieopodal meczetu , ale już na lądzie znajduje się Laxmi Temple. Pochodząca z XVIII wieku, niewielka świątynka, zagubiona wśród znacznie większych, bo młodszych budynków, ma ogromne rzesze wiernych. Bo Laxmi to bogini bogactwa i dostatku. Zatem wąskie zaułki prowadzące do świątyni wypełnione są kolorowymi straganami, w których można kupić orzechy kokosowe, kwiaty, tacki ofiarne i.t.p dewocjonalja, by złożyć je przed wizerunkiem bogini. Bo wiadomo – każdy chce być bogaty i żyć w dostatku.
Stamtąd, wystarczy parę minut aby przejechać się senną jeszcze o tej porze Marine Drive. Zwiedzanie jej o tej porze to czyste „zaliczenie punktu wycieczki”. To tak jak zwiedzanie Las Vegas w godzinach przedpołudniowych.
Bowiem cały jej urok można dostrzec nocą. Marine Drive to arteria łącząca przedmieścia z centrum miasta, oraz biegnąca równolegle do niej nadmorska promenada. Znajdują się tu wszystkie najbardziej okazałe hotele Mumbaju. Jasno oświetlone i migocące instalowanymi właśnie światłami świątecznymi odbijają się w wiecznie spokojnej powierzchni wody w zatoce. To dlatego, miejscowi rybacy, nazywają promenadę Naszyjnikiem Mumby – bogini rybaków.
O tej porze, można co najwyżej przejść się wzdłuż nabrzeża i towarzyszyć hinduskim familiom w ich porannych spacerach.
- Zbliża się południe, powiedziałem do kierowcy, czas na port rybacki i frutti di mare.
- To nieopodal, odparł.
Rzeczywiście nieopodal, ale różnica dzieląca te dwa światy jest gigantyczna. Bowiem rybacki port wraz ze znajdującym się obok słynnym mumbajskim slumsem to „proza życia” większości mieszkańców Mumbaju. Mówię świadomie „większości” bowiem aktulnie, jak stwierdził kierowca, mieszka w nim ponad 60% mieszkańców, tej 15-o milionowej metropolii.
Myślę, że ten stale rozwijający się i kipiący życiem kawałek miasta to efekt globalizacji i optymalizacji procesu: klient – dostawca. Do największego w tej części świata portu, jakim jest Mumbaj, docierają surowce z całego świata, aby potem, po przetworzeniu, poprzez już symboliczne Wrota Indii dotrzeć do gwałtownie rozwijających się ośrodków hinduskiego przemysłu, nauki i kultury.
Do Mumbaju przywożone są słynne, delikatnie wyprawione skóry ze Sri Lanki, aby w tych nieopodal portu mumbajskich slumsach, pod okiem konsultantów Bolywoodu, przerobić je w ciągu jednej nocy na stylizowaną kreację gwiazdorską, którą ten musi mieć dostarczoną na poranną sesję zdjęciową. Prawda, że to genialny w swej prostocie pomysł.
Pewnie stąd wzięła się modna dziś koncepcja małych dostawczych firemek typu „cluster”, którymi są oblepione wielkie montownie samochodów.
Gdy dotarliśmy do rybackiego portu, w chwilę po otwarciu drzwi, dziewczyny zgodnie wykrzyknęły – ty idź i zobacz, a my zaczekamy w samochodzie. Fetor syfu zmieszanego ze smrodem ryb, tych śniętych i tych rozkładających się na brzegu, „oblepiał” skutecznie wszystko i wszystkich znajdujących się w tej okolicy. Jednak chęć zobaczenia i tej strony miasta wzięła górę. Przełażąc pomiędzy siatami wypełnionymi kawałkami styropianu, ponad szczerbatymi resztkami łodzi, kłębami drutu i betonowymi bloczkami, ślizgając się na szczątkach ryb, znalazłem wreszcie miejsce aby pewnie stanąć na obu nogach, co jest konieczne, aby zrobić w miare dobre zdjęcie takim aparacikiem jak mój Canon IXUS 960 IS.
O tej porze, kolorowe łodzie stały już pocumowane przy bojkach, rybacy kończyli wyciągać resztki ryb z sieci, a kobiety zbierały się właśnie, aby te sieci poreperować i poskładać.
Tylko mali chłopcy nie brali udziału w tym rybackim procesie. Wspinali się po załomkach betonu, wystających i zardzewiałych drutach, aby ze szczytu starego zapomnianego piersu skakać zbiorowo do wody. Była niedziela, pomyślałem, w końcu muszą mieć kiedyś czas na radosne dzieciństwo.
Gdy już zakończyłem krótką sesję zdjęciową i zapytałem jednego z rybaków niosących puste skrzynki na brzeg, czy jest tu gdzieć jakaś restauracja, w której można by zjeść rybę, spojrzał na mnie jak na „zielonego” z Marsa i odparł:
- Nie sir, tu nie ma żadnych restauracji.
Tak, to nie jest moja kochana Europa, gdzie na południu, turyści i miejscowi czekają na powrót łodzi, aby wspólnie wybrać z sieci ryby czy mule, poczekać aż je szybko przyprawią w znajdującej się gdzieś nieopodal knajpce, a potem wraz z rybakami siedzieć w porcie przy długich stołach i delektować się morskimi smakołykami, popijając miejscowym białym winem. Tak to nie ta bajka.
Gdy wsiadałem do samochodu, najwyraźniej moja mina mówiła wszystko, bowiem dziewczyny nie odezwały się ani słowem, a kierowca krótko stwierdził – to teraz Taj Mahal i Wrota Indii.
Ten kawałek Mumbaju to nie tylko wizytówka Mumbaju ale ikona całych Indii, taka paryska wieża Eiffel’a, londyński Big Ben i nowojorska Statua Wolności.
Po pierwsze - Wrota Indii.
Będę tu szczery, jeśli chodzi o formę, to jest to nieco większy łuk trimfalny, jakich wiele we Włoszech, a i w Paryżu znajdzie się kilka. Zaintrygowały mnie natomiast dwie rzeczy: osobliwa lokalizacja – ponieważ nie prowadzi do nich żadna centralna arteria, a z Wrót „wpada” się wprost do wody, oraz materiał z jakiego Wrota zostały zbudowane. Przeczytałem bowiem, że większość obiektu została wykonana z MIODOWEGO bazaltu.
Do tej pory sądziłem, że bazalt jest ciemno-szary czy czarny ale nigdy żółty. Zatem grzebiąc w Googlach, czy to nie pomyłka, przeczytałem, że to rzeczywiście miodowy bazalt, ale nie z Indii!!! Słuchajcie, ten bazalt został przywieziony z Anglii.
I teraz dopiero pojąłem maestrię ówczesnych handlowców i projektantów. Podobnie jak połowa gdańskiej starówki zbudowana została z flamandzkiej cegły, którą obciążano płynące do Gdańska puste galeony, tak samo zapewne było z tym żółtym bazaltem – wyładowane po górne pokłady angielskie klippry i inne konstrukcje pływające, po wyładowaniu w Anglii musiały być ponownie czymś obciążane, aby uzyskać właściwe zdolności zeglowne w drodze do Indii. Ciężkie bloki bazaltowe znakomicie się do tego nadawały. Ponadto, aby obniżyć monstrualne podobno koszty budowy łuku, postawiono go bezpośrednio w porcie, w miejscu wyładunku.
I jak tu nie szanować geniuszu ludzkiego umysłu.
Hotel Taj Mahal to nie tylko perełka architektury - to przykład dzieła stworzonego dzięki pasji. Pasji genialnego człowieka, którego dumę urażono.
Wieść głosi, że Hotel Taj Mahal został zbudowany w 1903 roku, na zlecenie i za pieniądze założyciela dynastii Tata, przemysłowca Dźamsedżi Tata. Podobno odmówiono mu gościny w przeznaczonym „tylko dla białych” Hotelu Watson.
Powstało zatem prawdziwie koronkowe dzieło w stylu mauretańskim, stanowiące skuteczną przeciwwagę do ogromnej w końcu bryłu obiektu. Całość wieńczy pięknie wyważona czerwona kopuła.
Planowałem, że zwiedzimy Hotel z jego wspaniałymi klatkami schodowymi i galeriami. Myślałem, że wylądujemy na kawie, by cieszyć wzrok bogatym wykończeniami wnętrz. Ale nic z tego nie wyszło, bo po deszczowem poranku byliśmy tak umorusani błotem i cali mokrzy, że w tym stanie nie potrafiłbym delektować się tym wszystkim. Mam zatem powód aby wpaść tu raz jeszcze.
Zatem na drugi początek dnia, aby wyschnąć i nieco odpocząć, wybraliśmy się na Wyspę Elefanta, co opisałem już wcześniej.
Po powrocie z Wyspy, wszystkie dziewwczyny dawały mi wyraźnie do zrozumienia, że czas zwiedzania minął, i teraz czas na shopping. Przystały jedynie na to, aby w iście japońskim stylu przejechać przez Fort – kolonialną część miasta , zatrzymując się tylko na chwilę, by pstryknąć parę zdjęć, w Leopold Cafe and Bar i przy Stacji Victoria Terminal.
Sunęliśmy zatem wolno, w senne niedzielne popołudnie, najpierw przez rondo z Fontanną Wellingtona i stojącym przy nim Muzeum Księcia Walii, przez dostojny lecz nieco mroczny i zanurzony wśród starych drzew kompleks Uniwersytetu Mumbajskiego i rondo z Fontanną Flory. Potem kierowca zawinął ponownie na południe by zatrzymać się na chwilę przy Leopold Cafe and Bar.
Gdyby kierowca nie stanął i nie pokazał palcem, to bym tego miejsca nie znalazł. Cały szereg kamienic, w tym ta z Leopold Cafe, był szczelnie osłonięty rusztowaniami, siatkami i foliami za którymi prowadzono renowację. I słusznie – bo cały ten kawałek miasta to taka mała Europa – z kawiarnią w środku której siedziały same „białasy” i brakowało wolnych stolików, oraz znajdujące się w najbliższym sąsiedztwie antykwariaty i sklepy z antykami. Ale jakimi!!!. Błyszczały w półmroku stare i zrobione „na stare”: brzuchate barometry, zegary, kompasy i busole, sekstanse w pootwieranych drewnianych pudłach, lunety na stojakach i wreszcie gongi pokładowe. Wszystko tak piękne, że tylko brać w dłonie i patrzyć na mosiężne obudowy polerowane filcem na półmat, białe, szlachetnie spękane „ceramiki” cyferblatów urządzeń pomiarowych i wreszcie statywy lunet, z drzewa różanego, wykończone również na półmat.
I pomyśleć, że te wszystkie cacka, stworzone dzięki wiedzy i pietyzmowi wielu pokoleń rzemieślników, moja żona krótko podsumowuje – „kurzołapki”.
Wrócę tu jeszcze następnym razem. Na bank!!!
Potem kierówca zawrócił raz jeszcze przez Fort, na północ, aby wylądować przy Stacji Victoria Terminal.
W pierwszym momencie pomyślałem, że zatrzymaliśmy się przed jakimś pałacem. Odgrodzony wysokim, kutym, czarnym parkanem ze złoceniami, pyszni się wspaniałą neogotycką, fasadą – głęboką czerwienią cegły i bielą kamienia. I jak na ten styl przystało mnogością wszystkiego: wieżyczek, szczytów, pinakli oraz piękną kamieniarską robotą nadświetli okien i drzwi, medalionów i rzeźb wreszcie. Ale wszystko z wielkim smakiem, który buduje wrażenie dostojności i przepychu.
Zajęło nam trochę czasu, aby z tej ogromnej i rozczłonkowanej bryły dworca, wyłuskać te najbardziej interesujące szczegóły architektury.
Okazało się, że Victoria Terminal oczarował nie tylko mnie. Dziewczyny, bez znaczącego spoglądania na zegarek i bez wahania, po zrobieniu zdjęć ruszyły do środka, bo to, jak im powiedziano w Bangalore, jest również niezwykle interesująco. To co dla Hindusa jest „interesujące” to dla nas nazywa się fin de siecle.
Fantastyczne projekty witraży hali głownej, w połączeniu z delikatną konstrukcją z metalu i szkła przestrzeni peronów dworca, rzeczywiście jest niezwykła. Podobno witraże i cała metaloplastyka zostały wykonane przez artystów i rzemieślników tu w Indiach, a nie w Paryżu czy Londynie. I wcale to mnie nie dziwi, obserwując tu wiele wspaniałych projektów architektonicznych czy artystycznych, tworzonych współcześnie.
Szkoda tylko, że władze Mumbaju nie zdobyły się na to, aby w 120 lecie powstania dworca, po wpisaniu go na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego, przenieść podróżujących koleją gdzieś dalej, a w pysznych przestrzeniach Victoria Terminal utworzyć Centrum Kongresowe czy Narodową Galerię Sztuki. Bo jeszcze raz podkreślę - Hindusi mają się czym w tej sferze działalności pochwalić.
Spod dworca, aby dotrzeć do celu naszej podróży czyli shoppingu, mijając jeszcze Wiszące Ogrody na Wzgórzach Malabar i plaże Juhu, osłonięte od lądu najdroższymi apartamentowcami – sypialnią Bolywoodu, jak powiedzia nasz kierowca, skorzystaliśmy raz jeszcze z największego bohatera naszej wyprawy.
Bo to nie wstanie w środku nocy, ani nie rezygnacja z kawy w Taj Mahal, czy obiadu w porcie pozwoliły na zwiedzenie tak wielu rzeczy. Tym bohaterem jest Mumbai Sea Link Bridge.
Wszyscy Hindusi zgodnie stwierdzają, że chociaż budowano go ponad 10 lat, a nie pięć, jak obiecywały władze, to otwarty w ubiegłym roku most jest ich prawdziwą dumą.
Wspaniała ośmiopasmowa autostrada podwieszona na linach do monumentalnych, wystających z wód zatoki pylonów, spina zachodnie przedmieścia Mumbaju i jej nadmorską dzielnicę Bandra, z Centrum historycznym, kulturalnym, handlowym i administracyjnym miasta, znajdującym się na jednej z południowych wysp. Prawie 6 km autostrady, przerzucone nad zatoką, sprawia, że to na co mieszkaniec metropolii tracił 40 minut do ponad 2 godzin w czasie szczytu, dzisiaj zajmuje nieco ponad 5 minut. Prawda, że jest z czego być dumnym.
Gdy tak po 17-ej, mknęliśmy pomiędzy oświetlonymi zachodnim słońcem, strunami lin mostu, na północ miasta, zastanawiałem się z niejaką goryczą, kiedy to taką arterią przejadę się w kraju nad Wisłą.
O shoppingu, powiem niewiele, bo dla mnie sprowadzał się do pilnowania, abyśmy się wszyscy nie pogubili w tym tłumie, szczelnie wypełniającym: hale, sklepiki i kramy dzielnicy handlowej. Chwała Bogu, Viki, z uwagi na jej wzrost, była łatwo zauważalna, niska Brenda „trzymała sie” Viki, a blond włosów Aleny, był również stosunkowo łatwo „wyławialny” w tłumie, za wyjątkiem tych dłuższych momentów kiedy przymierzała buty.
Było już koło 20-ej kiedy zmęczeni i „zdeptani”, stwierdziliśmy, że zaczynamy zwolna „migrować” w stronę zaparkowanego gdzieś dalej samochodu.
- No i jak zakupy, spytałem nie widząc foliówek, toreb czy kartonów chowanych do bagażnika;
- wiesz, tu jest to samo co u nas w Bangalore, ale droższe, a nie tańsze, jak mówiły nam przyjaciółki;
- mnie to nie dziwi;
- dlaczego, spytała Viki;
- mam żonę i córkę. Zawsze gdy wracają rozradowane z zakupami, mówią mi, że „to była naprawdę wyjątkowa okazja i że było taniej niż gdzie indziej”.
Nomad,
Pune, 31 stycznia, 2011 roku