Kończy się monsun, dni są krótsze, a co najważniejsze, robi się wreszcie trochę chłodniej.
Jedziemy do Firmy i każdego dnia widzę, że na opuszczonych przez wieśniaków polach, często zagrodzonych, zaczął się jakiś ruch. Pojawiły się koparki, czasem spychacze, oraz wszechobecne, pomalowane na pomaraczowo-niebiesko, ciężarówki TATA.
- zobacz, pewnie coś tu zaczynają budować, rzucilem od niechcenia;
- najwyższy czas, może wreszcie poprawią drogę, powiedziała Alena.
Minęło kilka tygodni. Teren splantowano na około pół metra, a wierzchnią ziemię zepchnięto na jedną stronę, tworząc z niej rampę, wysoką na parę metrów.
- co to jest, czy mają wybudować jakiś wiadukt?
Ale nic nie wskazywało na to, aby tu jakaś inwestycja ruszała. Nie pojawiły się szalunki do fundamentów, nikt nie stawiał silosów na cement, czy nawet jakiś prostych betoniarek.
Zauważyliśmy natomiast kilku Indusów, którzy na starannie splantowanym rozległym placu zaczęli ustawiać z cegieł jakąś ażurowę arabeskę.
- co to jest, pytam Prashanta, gdy wracamy z Firmy jego nowiuśkim Suzuki Swift.
- to cegielna, odpowiada. Cały ten obszar, na północ od Pune, leży na pokładach znakomitej gliny, którą wystarczy wymieszać z woda, uformowac, wysuszyc i wypalić, aby mieć całkiem dobrą cegłę. Miejscowi sprzedają tereny, aby zakładać małe lokalne cegielnie.
Teraz dopiero przypomniałem sobie jak miesiąc temu, jadąc tą samą drogą, Prashant spytał
- widziałeś jak rosną orzeszki fistaszki?
- tak, odparłm, rosną w puszce.
Zaśmiał się, zatrzymał samochód i przeszedł przez przydrożny rów, w stronę kilku zbierających orzeszki wieśniaków. Schyleni, delikatnie wyrywali z rozmoczonej ziemi 20 – 30 centymetrowe roślinki, które przy korzeniach, niemal na powierzchni ziemi miały zielonkawe orzeszki.
- spróbuj są smaczne nawet na surowo, powiedział, wkadając sobie kilka do ust.
- może później, są z ziemią.
Przyniosłem je do pokoju i zapomniałem o nich. Następnego dna, gdy spróbowałem je umyć, okazało się, że to nie jest takie łatwe. Ciemnobrązowa ziemia zeschła się i nawet w strumieniu ciepłej wody straszliwie się mazała z wierzchu, skutecznie przylegajac do orzeszkow. To nie ziemia to najprawdziwsza ceramiczna glina.
W ciągu kolejnych tygodni widziałem jak place zapełniają się szeregami ażurowych struktur wysokości ponad półtora metra, a na skraju placów pojawiają się dymiące piramidy zbudowane z cegieł.
Postanowiłem zatem zobaczyć jak w Indiach powstaje cegła.
W listopadowy niedzielny ranek wyruszyłem w okolicę, aby przyjrzeć się ludziom i procesowi tworzenia. Nie było to trudne, gdyż prawie przy każdej wsi pełną parą funkcjonowała cegielnia.
Najpierw, jak już wspomnialem, na pustym i rozległym polu, pojawia się spychacz albo koparka. Nieodmiennie kręci się też kilka ciężarówek TATA. Z zebranej, około pół metra ziemi, z jednej strony plantowanego terenu usypują ziemną rampę.
W kilka dni potem na sąsiadującym z „odkrywką” polu zjawiają się znikąd nomadzi i cyganie. Rozpinają bieda-namioty z czego się da. Wieczorami rozpalają ognisko i całymi rodzinami zasiadają przy nim, mając nadzieję, że gdy słońce do reszty wypaliło trawę i nie ma dokąd wędrować, w tym suchym sezonie, obejmującym zimną zimę i upiornie gorąca suchą wiosnę, znajdą pracę w sezonowej cegielni. Bo to co na naszych oczach wyrasta, zaraz gdy przestaje padać, to cegielnie.
Praca znajdzie się dla wszystkich. Kilku Indusów wsiada na ciężarówkę, aby z nieodległej „odkrywki” przywieźć glinę. Trzeba jej sporo ukopać szeroką motyka i nawrzucać na ciężarówkę. Praca jest dalej od obozowiska - zatem robią to mężczyźni.
Gdy ciężarówka jest pełna gliny, jadą nią do swojej cegielni, zeskakują chwilę wcześniej, aby pozwolić wgramolic się ciężarówce na rampę. A gdy ta już dotrze na szczyt rampy, wchodzą na nią ponownie, aby zrzucic glinę na sam dół, na splantowany plac. Tam już czekają kobiety i małe dziewczynki, które tą zrzucaną glinę mieszają z wodą.
Każda kobieta z dzieckiem ma swoją własną miskę i własną linię dostarczającą foremki-bliżniaki. Tą linią są mali chłopcy. Glinę, po uzyskaniu stosownej konststencji, kobiety wkładają do pustych foremek, starannie ją ubijajac. Robią to bardzo wprawnie. Najpierw palcami wbijają glinę w rogi foremek, potem większe kęsy wbijają pięścią, a wreszcie uklepują na przemian otwartą dłonią i jej wierzchem. Niemal na pamięć,. bo to tak jak mieszanie mąki z wodą i uklepywanie placków na ruti, chiapati czy papat. Albo tak jak uklepuje się krowie łajno, aby zrobic z niego okrąglutkie placki do ogrzewania domostw.
Gdy formy-bliźniaki są już wypełnione masą, chlopcy zabierają je i donoszą starszym chłopcom i mężczyznom, którzy starannie wyjmują uformowane kostki gliny i jeszcze staranniej ustawiają je na ażurowej strukturze, tak aby jak najłatwiej mogły schnąć, a jednocześnie nie deformować się w trakcie schnięcia. Każdy ma swoją „szkołę” jak to układac najlepiej. Bo miejsca niewiele, a kostek z gliny do ułożenia bardzo dużo.
Kobiety odwracają się lub patrzą z niechęcią , co taki białas robi tu o tak wczesnej porze. Nie są w czystym kolorowym sari ze starannie upiętymi włosami. Jest niedziela rano, a one już w pracy, oblane wodą, którą stale trzeba donosić na głowie i całe w glinianym kurzu. Robię te zdjęcia i zwolna dociera do mnie, że cały plan dookoła jest jak na monochromatycznej kliszy, w kolorze sepii. Dosłownie wszystko, co związane jest z cegielnią, w tym mężczyzni, kobiety, ich dzieci i dziadkowie, pokryte są grubą warstwą pyłu.
Mężczyźni podchodzą do mnie, nieśmiało się uśmiechając, gdy widzą, że fotografuję ich z wysokiego nasypu. Podchodzę i ja, witam się z nimi w przykladnym skłonie. Pokazuję na aparat i gesten pytam czy mogę zrobić parę zdjęć z bliska. Kiwają z akceptacją głowami.
Pokazuję, że chcę się dowiedzieć jak tą cegłę robią. Rozumieją.
Tu w Indiach, mówią bardzo łamanym angielskim, standard to cegła sześciocalowa. Sześć na trzy na dwa, dodają. Sezon trawa ponad sześć miesięcy, od listopada, zaraz gdy kończy się monsun, aż do końca maja zanim przyjdą nowe deszcze. Pracują tu calymi rodzinami: mężczyżni i kobiety, ich dzieci i dziadkowie. Norma dla takiego małżeństwa to 1000 cegieł dziennie ułożonych do wysuszenia. Za to dostają 400 Rupii, czyli około 66 Euro.
To dobra praca, mówią. Szczególnie gdy mogą liczyć na wsparcie dziadków i gdy woda jest na miejscu i kobiety nie muszą jej przynosić na głowach z odległej studni we wsi.
Mijają dwa tygodnie. Ażur z suszących się kostek gliny, wypełnia już szczelnie cały plac. Ceglarze pod nadzorem ubranego w białe dhoti majstra, przystępują do układania stosu w którym kostki gliny się wypalą. To sztuka. Trzeba wiedzieć w jakim kierunku ustawić stos i wlot do paleniska. Potem jak dostosować wielkość paleniska do ilości cegieł w stosie. A jest ich, jak mówią, od kilkunastu do 20 tysięcy. Potem jak ułożyć z suszonych kostek kanały i komory, utrzymujące wysoką temperaturę.
A wszystko po to aby, przez następne dwa tygodnie, najmniejsze podmuchy wiatru podtrzymywały żarzący się w palenisku węgiel, a rozgrzane powietrze wędrowało nieskończonym labiryntem od podstawy, aż po sam wierzch piramidy. Każdego ranka, gdy niskie słońce oświetla ściany piramid, majster w towarzystwie właściciela obchodzi je wszystkie, ustawione wokół placu, by ustalić, w których miejscach beżowe jeszcze niedawno kostki, z wolna przyjmują szlachetny czerwono brązowy kolor cegły.
Ceglarze, to ludzie pogranicza, zawieszeni między osiadłymi w wioskach wajsjami i siudrami a niedotykalnymi, nomadami i cyganami. Słowem, ludźmi spoza czterech zasadniczych kast.
Jeśli pokłady gliny okażą się niewielkie i nienajlepsze, albo zawierają dużo żwiru, i trzeba glinę rozdrabniać a nastepnie przesiewać, to ich cegielnia nie będzie już tu funkcjonować. Po zakończeniu sezonu suchego, pójdą dalej. Podobnie jak zatrudnieni tu nomadzi, którzy gdy tylko spadną deszcze i zazieleni się trawa, ruszą ze swymi stadami wzdłóż podnuża Ghattów, jak zawsze, jak od wieków.
Jeżeli jednak ich cegielnia, z uwagi na bogate pokłady gliny, ma szanse egzystować w następnych latach, to wzdłuż jednego z boków rozległego placu, z resztek niesprzedanej czy wybrakowanej cegły, budują niskie szeregowo ustawione domy, aby w nich przetrwać do następnego sezonu. Mają szansę, po latach, wniknąć w strukturę wsi. Marzą, że może ich dzieci będą mogły się bawić z dziećmi wiejskimi. Bo na razie nie mogą.
Właśnie widzę jak kolorowo ubrana grupka wiejskich dzieci wychodzi spośród zabudowy wsi i zbliża się do cegielni. Pcha ich ciekawość tego co się w niej dzieje. I może do nieznajomych im dzieci. Ale gdy tylko jakiś malec wyrywa się bliżej, starsze dziewczynki łapią go i nie pozwalają na „bliskie kontakty”. Pamiętają pewnie o przestrodze rodziców.
Te z cegielni też je bacznie obserwują i nawet przerywają zabawę. Widząc jednak, że wiejskie dzieci nie zamierzają przekroczyć niewidzialnej bariery okalającej cegielnię, powracają do swojej zabawy. Brudne, rozczochrane i całe w kolorze sepii. Ale radosne, uśmiechnięte i z błyszczącymi oczmi. Może z nadzieją.
Nomad
Pune, 16 kwietnia, 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz