środa, 20 października 2010

"Pan przywyknie"

Pune, 12 września, 2010

Mówią że nowe cywilizacje tworzą się na gruzach wcześniejszych.
Gdy włóczysz się ulicami Rzymu, szukając przy okazji chińskiej restauracji, i docierasz do tej na Piazza Argenta, stajesz zdumiony widząc, że cały plac to jedna wielka odkrywka archeologiczna. Gdzieś w dole, ok 3 metry poniżej poziomu placu, jest inny plac, inne ulice i przyziemia innych domów. Tylko koty wylegujące się na wygrzanych od słońca gruzach, są pewnie takie same. I gdyby tak pokopać niżej, jeszcze ze dwa następne metry, dotarlibyśmy do pozostałości osady Ertusków czy innej grupy tworzącej póżniej wspólne królestwo. Podobnie z innymi znanymi odkrywkami w Mexico city czy Krakowie.

Mówią że w takich miejscach bytowania wcześniejszych cywilizacji relatywnie łatwo wyznaczyć przedziały czasowe, bowiem wyznaczają je warstwy spalonego drewna, gdy ich kres przyniosła pożoga lub też piasek, którym to mieszkańcy tych wczesnych cywilizacji posypywali ulice, aby w ten sposób powitać rozpoczynający się nowy cykl kalendarza.
Myślę o tym od pierwszego dnia mojego pobytu w Indiach, bo tu jest inaczej - tutaj  następne pokolenia czy cywilizacje nie rodzą się na gruzach ale na śmieciach pozostawionych po poprzednikach .

1 września, w południe wylądowałem na lotnisku w Mumbaju. Początek wyglądał całkiem nieźle bowiem po wyjściu z przestrzeni klimatyzowanej Terminala nr 2 na zewnątrz zaparowały mi okulary. Pora monsunów - 35 stopni ciepła, duchota i czychająca gdzieś w chmurach monsunowa ulewa, zatem parę minut musi potrwać aby temperatura szkieł okularów podniosła się na tyle by dało się coś przez nie zobaczyć. W tym czasie zapach pleśni bijący z korytarzy terminala zmienił się w przyjemną woń wilgoci rozmoczonej ziemi. Podążając za kierowcą, który chwilę wcześniej wymachiwał kartką z napisem "Welcome, Mr Grzegorz Koziej", zdążyłem jeszcze przez zamglone okulary zobaczyć kołyszące się liście palm, rosnących przy wyjściu. Tropiki - pomyślałem, i już zaczęły mi się przypominać: Sajgon, Pataja i "turystyczna" wyspa na południu prowincji Guangdong.

Czar prysł, gdy wsiedliśmy do samochodu i kierowca, jak to ma w zwyczaju, włączył klimatyzację na max i wyjechał z garażu lotniska. Znaleźliśmy się w samym środku rozedrganych pojazdów dwu-, trzy- i czterokołowych, z których każde wykorzystywało najmniejszą przestrzeń by w nią się wcisnąć, i przytuliwszy się do ogromnych rozklekotanych ciążarówek Tata, brnąć do przodu. Świadomie piszę o "rozedrganych" pojazdach bowiem po takiej drodze jaką podążaliśmy, pojazd nie może sunąć czy jechać. Może jedynie podskakiwać z koła na koło, i "kręcić młynka" starając się omijać większe dziury, przywalając jednak nieuchronnie rurą wydechową czy podwoziem w brzegi tych , których ominąć nie sposób.

Gdy już mięśnie brzucha i karku chwyciły rytm by opanować konwulsyjne ruchy głowy, można było wreszcie spróbować obserwować krajobraz poza tą "rozedrganą gąsiennicą aut". I było to proste - nie trzeba było sięgać wzrokiem zbyt daleko. Bowiem pojazdy w poszukiwaniu przestrzeni,  "by przeć do przodu", wdzierają się na pobocza gdzie kipi życie "tych co nie jadą".

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz