niedziela, 26 grudnia 2010

"Pan przywyknie" (5)

Czekałem kiedy zapytacie, co łączy te wszystkie odcinki hinduskiej telenoweli “Pan przywyknie”. Mnie również, od samego początku, intrygowało co jest tym „lepiszczem”, dzięki czemu ten drugi plan z budynkami „niewiadomego statusu” trzyma w swych objęciach: rozedrgane pojazdy, zwierzęta oraz kolorowe hinduskie kobiety z dziećmi. Hinduskich mężczyzn nie wymieniam – bo Ci, jak pisałem, i tak trwają w bezruchu.
Tym spoiwem, które nie pozwala rozpłynąć się wyżej wymienionym gdzieś poza miejse na ziemi zwane India, są ŚMIECI.
One są wszędzie: wzdłuż krawężników ulic i na ich poboczach, wypełniają każdy załomek przestrzeni, zakamar pomiędzy budką z napojami a następną budką „z czymś tam”. Wizualnie wyrównują przestrzeń pomiędzy drogą a najbliższymi zabudowaniami czy ich ogrodzeniem. Łagodzą nierówności. Śmieci są TUŻ za progiem, na którym siedzi kontemplujący Hindus. Śmieci są wokół stołka z miską w której Hinduska właśnie robi pranie. Śmieci to miejsca gdzie „parkują” wlokące się, nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, święte hinduskie krowy.
Sądziłem na początku, że to tylko cecha ubogich i niewykształconych . Ale nie. Ubodzy śmiecą mniej bo mniej kupują i mniej konsumują dóbr zapakowanych w papier, foliówkę czy tekturowy karton.
W tą niedzielę kierowca zabrał nas do najpiękniejszych miejsc prowincji Maharashtra. Jak nam powiedziano, tam są najpiękniejsze krajobrazy wykorzystywane przez filmowców Bolywood, tam są strzeżone kondominia i najlepsze ośrodki wypoczynkowe dla najbogatszych Hindusów.
I rzeczywiście, wzdłuż autostrady prowadzącej  z Pune do Mumbaju, na południowych i wschodnich zboczach gór Ghatów Zachodnich, rozpościera się Raj Hindusów. Wygląda to tak jak gdyby, z niewiadomo jakiego powodu, 33 miliony bóstw hinduskich, znajdujących się w wątrobie każdej krowy,  kłócących się i wojujacych nieprzerwanie ze sobą, usiadły przy „okrągłym stole” i zgodziły się zrobić coś niezwykłego.
To NIEZWYKŁE zaczyna się w chwili gdy na ok 40-ym kilometrze od Pune, zjeżdzasz z autostrady w rozległe doliny u podnóża Ghatów. Patrzysz i przecierasz ze zdumienia oczy na ogromne prześwietlone szczeliny pomiędzy górami. Ale to złudzenie spowodowane poranną mgłą i nisko świecącym jeszcze słońcem. To nie szczeliny – gdzieś wysoko, spomiędzy sąsiadujących szczytów, po wygładzonych jak lustro ścianach niższych partii gór, spływają  nieprzerwanie strumyki i strumienie, łączące się na chwilę w kaskady by kilkadziesiąt metrówe niżej, po rozbiciu się o skalny próg,  tworzyć następne ściany z płynącą po niej wodą. W blasku poranka, odbijające się w wodnych ścianach  niebo stwarza wrażenie „szczelin” między górami.
To wszystko spływa w dolinę, którą właśnie podążamy. To tu są te wszystkie: kondominia typu „Emirate Houses”, „Blue Heaven”  i „Silver Hills” , resorty: „Paradise” , „Glamour” i „Kohinoor” oraz najpiękniejsze punkty widokowe z miejscami do grilowania, jak te w Lonavala, do którego właśnie zmierzamy. Bo to trzeba zobaczyć- powiedział kierowca.
                                   
Miał rację - bowiem bogowie postanowili zaskoczyć nas jeszcze jedną niespodzianką, Te niesamowite doliny do których z niebotycznych gór sciekają ściany wody to nie koniec. Gdy wybierzesz drogę w stronę jednego z punktów widokowych wskazanych przez kierowcę, docierasz do miejsca gdzie ... kończy się ziemia. Na jej krańcu stoją i siedzą nieruchomo dziesiątki ludzi i patrzą. Bo jest na co. Bo tam za tą krawędzią, kilkaset metrów niżej rozpościera się inna ziemia, ginąca we mgle, z której wyrastają szczyty sięgające naszych stóp. Z naszego krańca ziemi, staczają się kaskadami w dól, te wszystkie strumyki i strumienie, które po opłynięciu: kondominiów, health resortów, punktów widokowych i grilowisk, zdają sie mówić „nic tu po nas, spadamy”.

                              
Ponieważ tego rozmiaru piękna i potęgi dzieła hinduskich bogów nie sposób opisać ludziom, siągam po aparat by zrobić chociaż parę zdjęć, by podzielić się z najbliższymi przynajmniej tymi wrażeniami w formacie 2D. Ale nie jest to łatwe, bowiem wszędzie:  wśród białych stolików przy których Hindusi delektują się pięknem i lokalnym jedzeniem, wśród samotnych drzew, uczepionych korzeniami niewiadomo jak krawędzi ziemi, ba, nawet wzdłuż samej krawędzi, szeroką”ławą” zalegają śmieci. W szczycie monsunów, gdy rwąca woda wylewa się z łożysk i zalewa to miejsce widokowe na którym stoimy, porywa te wszystkie śmieci pozostawione przez Hindusów w porze suchej i znosi ku krawędzi, a potem w dół. Większośżość z nich zatrzymuje się jednak na tej krawędzi. I tak jest co pół roku.
Tu w takiej Lonavali najdobitniej widać, że im jesteś bogatszy i na więcej cię stać to więcej brudzisz. Śmieci bowiem zalegają obficie od pobocza drogi do samych bram wjazdowych ciągnących się kilometrami ośrodów: Paradise, Glamour, Kohinoor.
Jadę z hinduskimi przyjaciółmi ich nowo kupionym Suzuki Maruti Swift i zajadamy się kupionymi na targu custard apple (podobno to się nazywa bycze serce). Ja pracowicie wypluwam duże czarne pestki do chusteczki, podczas gdy moi przyjaciele spokojnie uchylają okno i wyrzucają wszystko na zewnątrz. Spojrzałem na nich , pewnie z niejakim grymasem na twarzy. Zrozumieli. „To normalne, to naturalne i z czasem się rozłoży” odparł jeden z nich.
I mają trochę w tym racji. Bo nie tylko siły natury wspierają takie zachowania. Wzdłuż dróg ciągną się bowiem kilometrami  hinduskie „przetwórnie odpadów”. Ci najbogatsi, podjeżdżają samochodami, aby prosto z samochodu wyrzucić: ciągle sprawny ale niemodny już telewizor, zbyt głośno chodzącą lodówkę czy dwa krzesła, które nie komponują się z nowo zakupionymi meblami. Przy okazji wywalają duże opakowania kartonowe, stąd wiem, że kupili dużą lodówkę Siemens i LCD Sony. Muszą być bogaci. I dlatego też nie muszą sami wyrzucać tego towaru. Tuż przy drodze czają się już rośli Hindusi, którzy na widok zatrzymującego się samochodu, śpieszą aby być pierwszymi przy rozładunku, a przy okazji zapytać właściciela w jakim stanie jest sprzęt. Jeśli jest jeszcze sprawny to zabierają natychmiast do znajdujących się „tuż za” metalowych czterokołowych wózków. To, co się już im nie przyda rozładowują z samochodów i przenoszą dalej.
Tam dalej, z niecierpliwością czekają już mniejsi i słabsi, którzy zbierają i układają na kupki około metrowej średnicy jednorodne materiały jak papier czy tektura. Gdy się uzbiera ponad metrowy stos, owijają to folią, aby mógł to zabrać pojawiający się od czasu do czasu „hurtownik”. Te niejednorodne, pogniecione, połamane i zabrudzone odrzucają dalej , na następny wał śmieci.
Tam stoją kobiety. Wybierają to co można jeszcze wykorzystać w domu: do ubrania, uszczelnienia czy podpałki.
Resztę chłamu odrzucają dalej bo tam dalej chude, czarne jak smoła, hinduskie chłopaki potrafią dokonać cudów: wymontować azbest ze ścianek kuchenki aby resztę przyjęli na złomie, wrzucić do ogniska kłąb kabli aby odzyskać i sprzedać drut miedziany. Nawet tu, bez czytania notowań w Financial Times, na tej giełdzie dla najbardziej ubogich , wiadomo, że metale kolorowe są bardziej w cenie niż zwykły złom stalowy.
To co się już nawet im nie przyda, zalega w najdalszej zonie tej „przetwórni odpadów” wiekami całymi. Nikt tamtędy bowiem już nie chodzi i nikt tego nie wgniecie kołami czy bosymi stopami w ziemię, gdy ta rozmięknie głeboko w czasie monsunów.
A zatm „Śmiecę wiec jestem” zda się dewizą Hindusa. I zastanawiam się skąd przedstawiciele starej cywilizacji, o niezwykle bogatej kulturze, dbający o swój wygląd i utrzymujący czystość we wnętrzach domostw, tak się zachowują. Może to z troski aby w niczym nie naruszyć otaczającej czasoprzestrzeni, w myśl : „upadło niech leży”. Może to trwający w ich duszach atawistyczny strach przed pierwotnym lasem w którym na człowieka czycha tyle złych zwierząt, duchów czy bogów. Lasów już dawno nie ma, ale być może śmiecąc starają sie pokazać tym wszystkim złym mocom: my tu jesteśmy, to nasza strefa zycia, tu dla was wstęp jest wzbroniony.
Starałem podzielić się tymi spostrzeżeniami z dwoma spotkanymi Polkami. Miłośniczki wszystkiego co hinduskie, od wielu lat praktykujące „Yoga cośtam”, pobierające właśnie  lekcje, dla uzyskania wyższego stopnia wtajemniczenia, u 90-cio letniego guru tej sztuki w Pune. Czekały na to trzy lata.
Słucham ich entuzjastycznych opowieści na murach twierdzy Marathów i pokazując im tam w dole widniejące zwały śmieci, którymi obrosły mury, pytam te inteligentne, staranie ubrane i zadbane dziewczyny: „Ale jak Panie to wytrzymują, jak Panie mogą to znieść”. Ta starsza, szczęśliwa, że dzięki Yodze nie boli jej już kręgosłup, nie powiedziała nic. Ta młodsza zaś, ze śmiechem w oczach, odparła: „jak Pan pobędzie tu ze dwa tygodnie to Pan nie będzie tego już dostrzegał. Pan przywyknie”.

"Pan przywyknie" (4)

„Pan przywyknie” (4)

Gdy już nasze zmysły przywykną do pierwszego planu „filmu drogi” – do rozdygotanych pojazdów, kroczących dumnie krów, kolorowych jak papugi hinduskich kobiet oraz nieruchomych mężczyzn z ich równie nieruchomymi psami, możemy, stojąc w korkach, rozpocząć obserwację drugiego planu.

Znamy Europę i rozumiemy logikę jej zagospodarowania zarówno w czasie jak i przestrzeni. Miasta, miasteczka czy wsie rozwijały się w dolinach, wzdłuż życiodajnych rzek. Wiek pary i kolei żelaznej wprowadził tu spore zamieszanie. Te miejsca do których dotarła kolej mogły się dalej rozwijać i wchłaniać okoliczne organizmy. Zaś te, do których zrządzeniem władców, rządów lub akcjonariuszy, kolej nie dotarła, pozostały uśpione i trwają w takim XIX wiecznym letargu do dzisiaj.
Na szczęście niektóre z nich, szczególnie w Europie środkowej, budzą się ponownie do życia, kiedy to Unia Europejska, w uznaniu ich „zahibernowanego” pre-industrialnego uroku, niezniszczonego kominami i instalacjami fabryk oraz budowanych w ich sąsiedztwie blokowisk, sypnie groszem, przeobrażając je w prawdziwe perełki turystyki.
Dzięki temu możemy dziś delektować się brukowanymi rynkami wraz ze stojącymi w nich ratuszami „jak z piernika”, strzelającymi w niebo fasadami i wieżami kościołów, wreszcie szeregiem kolorowych kamieniczek, z których każda chce „być inna niż wszystkie”. Takie są właśnie chociażby słowacka Levoca, przygraniczne Bardejovce czy nadwiślański Kazimierz.
Z czasem, gdy nasze emocje związane z koleją opadły i z wolna zaczęliśmy przesiadać się do samochodów, dostojne secesyjne dworce, nieodmiennie sąsiadujące ze  wspaniałymi „Grand Hotelami” i otaczającymi je secesyjnymi dzielnicami, zaczęły ubożeć i często popadaćw ruinę.

Zatem dzisiaj odwiedzając dowolne miasto w Europie wiemy że city z jej urzędnikami jest najbardziej reprezentacyjne w godzinach pracy, potem życie przenosi się do mega ogromnych centrów handlowych, z ich 3D kinami i piętrami gromadzącymi „wszystkie kuchnie świata”. Pod koniec męczącego dnia możemy wreszcie odpocząć i wyciszyć się w restauracjach, z których te najlepsze najczęściej są zlokalizowany na starówkach. Gdy w międzyczasie mamy jeszcze chwil parę by zobaczyć lokalną „prozę życia” i powłóczyć się pomiędzy straganami, by tam wytargować „coś co minęło” a co moją żona nazywa „przywiozłeś mi kolejną kurzołapką”, pytamy napotkanego przechodnia jak dojść do dworca. Tam bowiem, wokół dworca z bazarami, gromadzi się cała szpetota by nie powiedzieć – syf miasta.

„Nie inaczej jest w Indiach” pomyślałem gdy tylko nasz samochór ruszył z parkingu Terminala nr 2 w Mumbaju i gdy mgła pokrywająca moje okulary odparowała na tyle bym mógł przez nie coś zobaczyć.
Tuż za lotniskiem „drugi plan” tworzyła bowiem mieszanina domów niewiadomej architektury i niokreślonego stanu realizacji obiektu. W Europie, jeśli coś jest już zbudowane, to potrafisz określić jego styl i wiek. Jeśli coś jest „w budowie” to wygląda na nowe. Tu wszystko wygląda na stare i bylejakie. Nawet jeśli jest ogrodzone blachą i z konstrukcji wystają druty zbrojeniowe to nie wiedzieć czemu, czy to ze względu na wilgoć czy na dłuuugi cykl budowy, konstrukcja obiektu jest spękana i pokryta rdzawymi zaciekami. Tak jak gdyby ostatni budowlaniec opuścił plac budowy pokolenie wcześniej.

Ta niemożność rozpoznania wieku obiektu nie jest wyłącznie moją ułomnością. Przypomniała mi się od razu historia mojego przyjaciela Lecha, eksperta wytopu szkła, zaproszonego w 2005 roku przez zarząd jednej z hinduskich firm do pomocy przy uruchomieniu wanny szklarskiej. Gdy po przybyciu do huty i gorącym powitaniu przez prezesa wypadało coś powiedzieć, by podtrzymać przyjacielskie relacje, Lech, podobnie jak ja nomad, oświadczył, że z przyjemnością widzi jak wspaniale zaadoptowano jakieś stare hale fabryczne dla potrzeb nowouruchomionego procesu. Zapadła cisza i Lech skonstatował, że jak by powiedzieli Francuzi, „wszedł nogą w tort”.
Pełną zakłopotania ciszę przerwał dopiero lokalny dyrektor techniczny, szepcząc Lechowi w ucho, że „ten nowiuśki budynek właśnie oddano do użytku”. Aby temat zakończyć powiem tylko, że drugi raz do pomocy zaproszony nie został.

Jadąc z mumbajskiego lotniska w stronę Pune, miasta mojego tymczasowego pobytu, miałem nadzieję, że ta mieszanina niewiadomego statusu budynków się gdzieś skończy, że wjedziemy wreszcie w jakąś arterię komunikacyją ze ścianą nowych budynków, albo że wśród zieleni starych drzew uda mi się dostrzec jakiś zespól kolonialnych obiektów uniwersyteckich, z których Pune jest tak dumne. Że może na obrzeżu miasta przejedziemy wreszcie przez nowobogackie kwartały apartamentowców czy dzielnice domków jednorodzinnych. Minęła godzina, oznaki wielkiego miasta znikły w oddlali i niczego takiego nie zobaczyłem.

Nie mogąc uwierzyć, że tu w Indiach taka „standardowa mapa miasta”, ze starówką, koleją, megashopami i city nie istnieje, w pierwszy weekend po przyjeździe postanowiłem zwiedzić miasto.
Miasto jest duże i nikt nie wie ile ma mieszkańców. Mówią że od 5 do 7 milionów. Zatem aby się do tej tury przygotować poprosiłem w lobby by, na dostępnej w Hotelu uproszczonej mapce, zaznaczono mi te „charakterystyczne dla każdego miasta” miejsca.
Nie podejrzewałem niczego, gdy kolejny pracownik Hotelu wędrował długopisem po mapce, niczego jednak nie zaznaczając. Pomyślałem, że pewnie są zamiejscowi i miasta nie znają, poprosiłem zatem o kierowcę który miasto zna. Z zadowoleniem przyjęli taką propozycję i trzeba przyznać prośbę spełnili.
Hotelowy kierowca bowiem nie tylko znał miasto ale również dobrze mówił po angielsku. Obwiózł mnie w ciągu 8-o godzinnej podróży po wszystkich najciekawszych miejscach miasta: świątyniach, parkach, zoo, pałacach chana i ruinach ogromnej twierdzy dumnych Marathów, władających państwem Maharashtra przez parę stuleci. Ponieważ mimo wszystko nie mogłem znależć logiki w rozkładzie miasta, poprosiłem kierowcę aby zawiózł mnie na najwyższą wyniosłość, bym stamtąd mógł to zobaczyć.


 
Tak znalazłem się na murach światyni zbudowanej na najwyższym wzgórzu miasta. Stąd mogłem widzieć Pune „jak na dłoni”. W popołudniowym słońcu i czystym niebie widać było jak miasto od rzeki rozpełza się na boki, wciska w przesmyki pomiędzy wieloma porośniętymi zielenią wzgórzami, by wreszcie zniknąć gdzieś za horyzontem. Ale gdzie są główne arterie komunikacyjne? Gdzie siatka ulic zagęszcza się prowadząc nieuchronnie do starówki? A gdzie jest oddzielone pasem zieleni, strzelające w niebo city, czy wreszcie nadbrzeżne apartamentowce przeglądające się odbiciu w wodzie?
Nic takiego nie ma? „Niemożliwe” powtarzałem zbiegając nikończącocymi sie schodami w dół. Teraz też rozumiałem dlaczego kierowca pytał mnie kilkakrotnie czy na pewno uda się mi wejść na wzgórze.

Już wiecie jakie były moje pierwsze pytania zadane kierowcy czekającemu u stóp wzgórza. Wysłuchał, przełknął lokalny smakołyk i kiwając na boki głową, co u Hindusów oznacza, że się w pełni ze mną zgadza, odparł: „nie ma nic takiego Sir. W Pune, plany zagospodarowania miasta nie istniały i nie istnieją”.

cdn

wtorek, 14 grudnia 2010

Hotel



-         wszystko jedno, byle było blisko do Firmy i blisko do centrum miasta;
-         to może ten?
Nie mogę powiedzieć; „może być mały byle był czysty” , bo mogę się spotkać z zarzutem o molestowanie.
Zatem dodaję - może być korporacyjny.

I taki adres podaję taksówkarzowi lub firmowemu kierowcy, gdy ten wrzuca moje sakwojaże do bagażnika a ja, wymęczony kilkunastogodzinnym lotem, po krótkim rozprostowaniu kości na lotnisku, ponownie osiadam w fotelu. Lecz czuję się zupełnie inaczej. Mogę schłodzić twarz strugą powietrza z otwartego okna, no i cieszyć się myślą o czekającym nie prysznicu. Oczywiście, za godzinę lub cztery, gdy już dojedziemy do Hotelu.

Są różne.
Jedne widać już z daleka. Górują nad okolicznymi gmachami a feeria neonów z łatwością prowadzi do szerokiego zapraszającego gości podjazdu. Tak jest w bogatych, gwałtownie rozwijających się krajach Azji. Te europejskie to właśnie wspomniane „może być mały byle był czysty”. Wtopione w fasadę ulicy, z podobną elewacją. Wyróżnia je tylko neon, no i czasem większe, efektowne wejście.
Ale są i takie, które mijasz bez zainteresowania i nawet gdy widzisz świecący nad nimi wysoko neon, mówisz: to nie może być ten, to pewnie ten następny. Ale nie, to właśnie ten: otoczony murem, osłonięty z zewnatrz dodatkowo krzakami i wybujałym nad wyraz zielskiem. Zamiast szerokiego podjazdu, przejazd przez „leżącego policjanta”, pomiedzy dużymi biało-niebieskimi beczkami wypełnionymi piaskiem i na końcu szlaban. Zanim wartownik uchyli go ciągnąc za gruby parciany sznur, dwóch innych sprawdza samochód. Pierwszy wsuwa duże lustro pod przedni zderzak samochodu, dziwiąc się zapewne, że w tak dobrym stanie mogło się dojechać do tego odległego hotelu, pokonując parę kilometrów wertepów.
Ten drugi w tym czasie, po otworzeniu przez kierowcę bagażnika, sprawdza pobieżnie bagaże. Czasem posiłkują się wytresowanym psem. Dają znać kierowcy i powoli można wjeżdżać na podjazd hotelu.
Ale to nie wszystko, gdy wysiądziesz musisz przejść przez bramkę i wrzucić podręczny bagaż na taśmę skanera. Zupełnie jak na lotnisku.

Tu w Indiach: barykady, szlabany, budki strażnicze, bramki i skanery są na wyposażeniu wszystkich hoteli, od czasu terrorystycznego ataku w Mumbaju.
26 listopada 2008 roku, dziesięciu uzbrojonych po zęby terrorystów, wpłynęło łódką do portu pod samą Bramę Indii, aby następnie przeprowadzić zsynchronizowany atak m.in. na stojący nieopodal bajeczny hotel Taj Mahal Palace, perełkę architektury -  dworzec Victoria Station, Hotel Triden przy bulwarze Marine Drive czy wypełniony westernersami bar Leopold Caffee. Po przeprowadzeniu ataków w ponad 10 miejscach miasta, pozostali przy życiu, naszprycowani sterydami i narkotykami terroryści zabarykadowali się w płonącym już wtedy Taj Mahal Palace. Dopiero 29 listopada, Policji i Siłom Służby Bezpieczeństwa udało się zabić dziewięciu z nich i zatrzymać jednego żywego Ajmala Kasabi . Jak wykazało śledztwo, akcję przeprowadziła bojówka organizacji Lishkar-e-Taliba. Zginęło 175 osób a ponad 300 zostało rannych. Dziś już wiadomo gdzie uknuto spisek, kto był mózgiem akcji, które kraje finansują tę organizację i skąd pochodzi broń. Ale ciągle nie wiem w jakim celu dokonano tych masowych morderstw przypadkowych ludzi  Wiem tylko jedno, gdy widzę armię łążących i zaglądających wszędzie wartowników oraz tysiące drogiego sprzętu do wykrywania „Bóg jeden wie czego” - ten zamach uknuła korporacja firm ochroniarskich i producentów całego tego lotniskowego sprzętu, zainstalowanego rozkazem Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego Indii, i obecnie stojącego zupełnie bezużytecznie.

Hotele witają Cię też bardzo różnie. Najwylewniej w nowobogackiej Azji. Drzwi taksówki otwierają odźwierni, ubrani w niezwykle wyszukane liberie. Gdy jedną ręką otwierają szeroko drzwi taksówki, drugą rękę trzymają nad Twoją głową, abyś przypadkiem nie naruszył fryzury o górną krawędź drzwi, gdy wysiadasz. To przypomina mi migawki z aresztowania przestępców. Policjanci zawsze brutalnie wrzucają zatrzymanego na tylne siedzenie, nieodmiennie chroniąc ręką jego głowę przed uszkodzeniem.
Gdy już wynurzysz się spod pachy ubranego w liberię odźwiernego, nadziewasz się na następnego, który proponuje Ci wejście przez obrotowe drzwi zamiast przez te najbliższe uchylne. Bo przecież –  „obrotowe to jest to”. Wreszcie gdy znajdziesz się pod drugiej  stronie, dopada Cię koniecznie dwójka kłaniających się żeńskich pracowników lobby, z których jeden wita Cię „gut mojnink”, a drugi wskazując wyciągniętą ręką lobby holuje Cię w tamtym kierunku. Nigdy nie wiem po co ta eskorta: czy moje okulary wyglądają na „denka od słoika”, czy wyraz twarzy każe im wątpić w mój zmysł orientacji, bo przecież do cholery, nie jest trudno zauważyć nawet w kilkusetmetrowym hallu celu mojego następnego etapu czyli lobby. Szczególnie że prowadzi do niego migocąca lub podświetlana droga, a i samo lobby nie jest zanużone w mroku.
W mojej kochanej Europie jest inaczej. W drzwiach jest często dzwonek aby pracownicy lobby mieli czas na: poskładanie czytanych gazet i pochowanie szklanek z piciem oraz przyjęcie bardziej oficjalnej pozy. W Europie personel lobby MA BYĆ, dyskretnie obserwować i pomagać gdy się o to poprosi.
Ta funkcja lobby jest różnie pojmowana w różnych krajach. W Chinach, gdy tylko przekroczysz drzwi Hallu lub gdy znajdziesz się w nim zjeżdżając windą z pokoju, wystarczy że zatrzymasz się na chwilę a natychmiast przy Tobie znajdują się Chineczki, które z przemiłym uśmiechem pytają”mejajhejpju?” I rzeczywiście starają się pomóc.
W Indii jest trochę inaczej: też się szalenie serdecznie uśmiechają i na każde zadane pytanie kiwają głową na boki. Znając ten hinduski sposób na określenie TAK, sądzisz że Twój rozmówca zrozumiał i że spełni Twoją prośbę. I tu się zawiedziesz. Bowiem poziom asertywnośći Hondusa jest tak niski, że nie pozwoli sobie na następne pytanie wyjaśniające czy odpowiedzenie, że Hotel nie dysponuje taką opcją, nie może tego zrobić, czy nie dostarczy na czas. A zatem Ci co „już przywykną”  wiedzą że to kiwanie głową na boki oznacza w rzeczywistości tyle co: słyszę Cię i .. nic poza tym.
Gdy jesteś już na tyle obeznany z niską asertywnością Hindusa i zadajesz kolejne pytanie: na kiedy to będzie albo za ile to będzie, usłyszysz nieodmiennie odpowiedź „ten minutes sir”. Szczerze się śmieję słysząc taką odpowiedź i wtedy mój rozmówca zaczyna się domyślać, że „białas naprzeciwko niego” już wie, że hinduskie „ten minutes” to nic innego jak meksykańskie „mannana”, czyli „nie wiem, może jutro, ale to nic pewnego”.

Po „survival’u” w hotelowym Lobby, jedziesz windą i myślisz już tylko o bliskim i coraz bliższym prysznicu. Tu najczęściej nie ma niespodzianek, bo na szczęście angielskie rozwiązania konstrukcyjne i projektowe baterii łazienkowych w Indiach, z uwagi na brak serwisu, zostały już dawno wyparte przez American Standard albo EU standard. W Europie, wyjątek stanowią urocze hoteliki włoskie gdzie po wejściu do łazienki urządzonej w stylu Imperium Rzymskiego, włoscy projektańci oferują i instalują niezmierzone bogactwo projektów, przypominających na pierwszy rzut oka: klamki pałacowe, ozdobne krążki czy inne ładne w kształcie przyciski. Wszystkie starannie zakomponowane, wystają z marmuru, którym wyłożone są ściany, i ... czekają na przetestowanie Twojego poziomu inteligencji. Aby uruchomić prysznic z oczekiwaną temperaturą wody, trzeba czasem najpierw wtłoczyć duży krążek do ściany (lub przeciwnie – należy go wyciągnąć) i potem przekręcić w prawo lub w lewo, wybierając prysznic lub wylewkę. Czasem jednak po wciśnięciu krążka trzeba wcisnąć właściwy guziczek, albo też - znajdującą się obok klamkę pociągnąć do góry lub nacisnąć w dół. Staje się zabawnie gdy, po chwili eksperymentów z przyciskami, spada na Ciebie strumień raz gorącej a raz zimnej wody, a na dodatek, piana z namydlonej szamponem głowy zaczyna wpływać Ci do oczu..

Wyposażenie pokoju hotelowego, na przestrzeni ostatnich dzisięciu lat uległo standaryzacji  a wraz z tym i wygodzie. Proces ten objął również Indie, przy czym pewna specyfika pozostała. Dotyczy to głównie urządzeń służących siedzeniu. Hindusi do dzisiaj, w domach i na ulicach preferują siedzenie bezpośrednio na podłodze (pokrytej dywanem lub nie) czy chodniku. W nowych domach zaczynają królować sofy i stołki, na tyle jednak niskie, że z trudem udaje się wcisnąć stopę pod siedzisko, a ich oparcia sięgają mniej więcej kręgu L3 lub L4 . Stoły są rzadkością bowiem posiłek serwuje się na tacy, którą jedzący trzyma na kolanach lub na dywanie przed sobą. Zatem stół rzeczywiście nie jest konieczny. W nowo wybudowanych hotelach standardowe meble zatrzymały się gdzieś pomiędzy wspomnianym wcześniej niskim siedziskiem  a europejskim krzesłem. Czytanie książki czy dłuższa praca z komputerem to nie lada wyczyn – podkurczone nogi szybko cierpną a i kręgosłup nie wytrzymuje długo takiej zgiętej pozycji.

Inną specyfiką są insekty, a karaluchy w szczególności. Pewnie są wszędzie, ale w nowocześnie wykończonym w biel i szkło pokoju są łatwo zauważalne. Personel wie o tym, ale zapewne sądzi, że to nikomu nie przeszkadza. Siedząc w hotelowym lobby, gdzieś około 5-ej nad ranem, czekając na taksówkę na lotnisko, byłem świadkiem jak do lobby zbiegła Hinduska i z przerażeniem w głosie wyjaśniała, że w szklance mleka które chciała podać nad ranem dziecku znalazła karalucha. Pracownik lobby ze zrozumieniem kołysał głową, spytał w którym pokoju mieszka i obiecał że się tym zajmie „za dziesięć minut”. Oczywiście po odejściu kobiety nie wykonał niczego co świadczyłoby, że temat go zainteresował. Co najwyżej zapisał uwagę w zeszycie, którego potem i tak nikt nie czyta. Siedziałem obserwując całą tą scenę i przypomniał mi się dowcip opowiedziany niedawno przez  Hindusa o podróżnym który zatrzymał się w przydrożnym barze aby napić się herbaty.
- proszę o herbatkę tylko możliwie szybko bo jestem już mocno spóźniony.
Właściciel pokiwał głową, znaczy zrozumiał.
- 5 rupii powiedział odchodząc od stolika i obiecując rychły serwis.
Ale zniknął na długo.
Kiedy wreszcie wynurzył się z kuchni z kubkiem herbaty, zdenerwowanie podróżnego nieco opadło. Szybko chwycił postawiony na stole metalowy kubek i już miał wlać zawartośc do gardła (Hindusi pijąc z kubka nie dotykają ustami jego krawędzi) gdy poczerwieniał, na szyi  pojawiły mu się żyły i wykrzyknął:
- przecież tu jest mucha i podsunął właścicielowi kubek pod nos.
Właściciel cofnął nieco głowę, skoncentrował wzrok na zawartości kubka i wreszcie wyciągając palcem wskazującym muchę spokojnie odparł:
- chyba nie oczekiwał Pan, że za 5 rupii dostanie Pan słonia.

Jeszcze parę słów na temat drugiej części hotelowych serwisów „bed and breakfast” czyli o śniadaniach właśnie. Z rozmarzeniem wspominam włoskie, pełne zapachu kawy i cornetto, oraz te francuskie z nieprzytomnie chrupkim, świeżutkim pieczywem, którego broń Boże nie wolno gryźć. Trzeba kęs po kęsie spokojnie odłamywać, rozsypując okruchy w promieniu metra. Ale to jest OK. Wszyscy tak robią i nikomu to nie przeszkadza.
Śniadania w chińskich megahotelach to obecnie dobry przykład rozumienia smakowych potrzeb najróżniejszych kultur. Oddzielnie przygotowany jest szwedzki stół dla Chińczyków, z ich ukochaną zupą ryżową i najprzeróżniejszymi do niej dodatkami: suszonymi owocami, warzywami oraz marynowanymi i potem ususzonymi kawałeczkami świńskich uszu, kurzych łapek albo innych rarytasów.
Zwolenników śniadania Continental kuszą: jaja na boczku, parówki, tosty oraz smażone ziemniaki – czyli wszystko to co na śniadanie kocha zjeść Amerykanin.
Wreszcie od połowy obecnej dekady XXI wieku, chińskie hotele oferują opcję dla Europejczyków – taką mieszankę śniadania włoskiego i francuskiego – jest świeże pieczywo, jak z włoskiej piekarni, są cornetto i inne ciastka. Może kawa nie jest taka sama - no ale w końcu nie przesadzajmy.
Najważniejsze, że ten tłum gości zajętych śniadaniem i rozmową ze współtowarzyszami podróży, jest bacznie obserwowany przez kierownika sali śniadaniowej oraz usłużny personel, reagujący na niewidoczne niemal gesty gości. Zjawiają się za Twoimi plecami, niewiedzieć czemu natychmiast gdy Twoja filiżanka z kawą jest już opróżniona, lub gdy szklanka z sokiem jest niemal pusta. Jak to wiedzą? Po prostu dbają o gościa bo wiedzą że wróci przy następnej okazji.

Ale są też hotele oferujące wspomniane wyżej „bed and breakfast”, w których personel stawia się w kuchni około 5 rano (sprawdziłem to parę razy czekając na taksówkę) a o 7.15 na szwedzkim stole ciągle nie ma pieczywa czy tostów do pieczenia, toster nawet nie włączony a sok jeszcze nie jest doniesiony.
Są za to kelnerzy - uśmiechnięci, witają i otwierają szeroko drzwi sali śniadaniowej. Zadają zdawkowe, grzeczne pytanianie co sobie dzisiaj życzymy, kiwają głowami i.. znikają w kuchni. W tym czasie my siadamy do stolika i stwierdzamy że brakuje ponadto: serwetek, masła, dżemu albo czegoś jeszcze, ale cierpliwie czekamy na zaproponowane i zamówione smakołyki. I tyle.
Bowiem po około dziesięciu minutach zjawia się inny kelner, który znowu witając nas pyta na co byśmy mieli chęć. Trochę zaskoczeni, mówimy, że złożyliśmy zamówienie parę minut temu, ale niestety przyjmujący je wcześniej kelner właśnie w drugim końcu sali rozmawia z innym kelnerem. Po pół godzinie siedzenia na śniadaniu, jedząc w końcu nie to co zamówiliśmy, wstajemy i wychodzimy, żegnani wylewnie przez przerywających rozmowę kelnerów.


 
Czytając te moje uwagi na temat hoteli zapewne pomyślicie: ”gość włóczy się po świecie od ponad dziesięciu lat to i zapewne spotkał się z róznymi hotelami. Jedne oferują dobre pokoje przy mniej urozmaiconej kuchni, inne - zapewne oferują fantastyczne jedzenie przy nieco uboższych pokojach”.
I tu się mylicie - wszystkie te wymienione wyżej niedostatki, brak profesjonalizmu, zły serwis, karaluchy w szklance mleka i wiele innych których po prostu nie chce mi się wymieniać, oferuje pięciogwiazdkowy, świeżo oddany do użytku Hotel i Apartamentowiec „Pod Wezwaniem Świętego Wawrzyńca” w Pune – hotel w którym właśnie mieszkam.