niedziela, 26 grudnia 2010

"Pan przywyknie" (5)

Czekałem kiedy zapytacie, co łączy te wszystkie odcinki hinduskiej telenoweli “Pan przywyknie”. Mnie również, od samego początku, intrygowało co jest tym „lepiszczem”, dzięki czemu ten drugi plan z budynkami „niewiadomego statusu” trzyma w swych objęciach: rozedrgane pojazdy, zwierzęta oraz kolorowe hinduskie kobiety z dziećmi. Hinduskich mężczyzn nie wymieniam – bo Ci, jak pisałem, i tak trwają w bezruchu.
Tym spoiwem, które nie pozwala rozpłynąć się wyżej wymienionym gdzieś poza miejse na ziemi zwane India, są ŚMIECI.
One są wszędzie: wzdłuż krawężników ulic i na ich poboczach, wypełniają każdy załomek przestrzeni, zakamar pomiędzy budką z napojami a następną budką „z czymś tam”. Wizualnie wyrównują przestrzeń pomiędzy drogą a najbliższymi zabudowaniami czy ich ogrodzeniem. Łagodzą nierówności. Śmieci są TUŻ za progiem, na którym siedzi kontemplujący Hindus. Śmieci są wokół stołka z miską w której Hinduska właśnie robi pranie. Śmieci to miejsca gdzie „parkują” wlokące się, nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, święte hinduskie krowy.
Sądziłem na początku, że to tylko cecha ubogich i niewykształconych . Ale nie. Ubodzy śmiecą mniej bo mniej kupują i mniej konsumują dóbr zapakowanych w papier, foliówkę czy tekturowy karton.
W tą niedzielę kierowca zabrał nas do najpiękniejszych miejsc prowincji Maharashtra. Jak nam powiedziano, tam są najpiękniejsze krajobrazy wykorzystywane przez filmowców Bolywood, tam są strzeżone kondominia i najlepsze ośrodki wypoczynkowe dla najbogatszych Hindusów.
I rzeczywiście, wzdłuż autostrady prowadzącej  z Pune do Mumbaju, na południowych i wschodnich zboczach gór Ghatów Zachodnich, rozpościera się Raj Hindusów. Wygląda to tak jak gdyby, z niewiadomo jakiego powodu, 33 miliony bóstw hinduskich, znajdujących się w wątrobie każdej krowy,  kłócących się i wojujacych nieprzerwanie ze sobą, usiadły przy „okrągłym stole” i zgodziły się zrobić coś niezwykłego.
To NIEZWYKŁE zaczyna się w chwili gdy na ok 40-ym kilometrze od Pune, zjeżdzasz z autostrady w rozległe doliny u podnóża Ghatów. Patrzysz i przecierasz ze zdumienia oczy na ogromne prześwietlone szczeliny pomiędzy górami. Ale to złudzenie spowodowane poranną mgłą i nisko świecącym jeszcze słońcem. To nie szczeliny – gdzieś wysoko, spomiędzy sąsiadujących szczytów, po wygładzonych jak lustro ścianach niższych partii gór, spływają  nieprzerwanie strumyki i strumienie, łączące się na chwilę w kaskady by kilkadziesiąt metrówe niżej, po rozbiciu się o skalny próg,  tworzyć następne ściany z płynącą po niej wodą. W blasku poranka, odbijające się w wodnych ścianach  niebo stwarza wrażenie „szczelin” między górami.
To wszystko spływa w dolinę, którą właśnie podążamy. To tu są te wszystkie: kondominia typu „Emirate Houses”, „Blue Heaven”  i „Silver Hills” , resorty: „Paradise” , „Glamour” i „Kohinoor” oraz najpiękniejsze punkty widokowe z miejscami do grilowania, jak te w Lonavala, do którego właśnie zmierzamy. Bo to trzeba zobaczyć- powiedział kierowca.
                                   
Miał rację - bowiem bogowie postanowili zaskoczyć nas jeszcze jedną niespodzianką, Te niesamowite doliny do których z niebotycznych gór sciekają ściany wody to nie koniec. Gdy wybierzesz drogę w stronę jednego z punktów widokowych wskazanych przez kierowcę, docierasz do miejsca gdzie ... kończy się ziemia. Na jej krańcu stoją i siedzą nieruchomo dziesiątki ludzi i patrzą. Bo jest na co. Bo tam za tą krawędzią, kilkaset metrów niżej rozpościera się inna ziemia, ginąca we mgle, z której wyrastają szczyty sięgające naszych stóp. Z naszego krańca ziemi, staczają się kaskadami w dól, te wszystkie strumyki i strumienie, które po opłynięciu: kondominiów, health resortów, punktów widokowych i grilowisk, zdają sie mówić „nic tu po nas, spadamy”.

                              
Ponieważ tego rozmiaru piękna i potęgi dzieła hinduskich bogów nie sposób opisać ludziom, siągam po aparat by zrobić chociaż parę zdjęć, by podzielić się z najbliższymi przynajmniej tymi wrażeniami w formacie 2D. Ale nie jest to łatwe, bowiem wszędzie:  wśród białych stolików przy których Hindusi delektują się pięknem i lokalnym jedzeniem, wśród samotnych drzew, uczepionych korzeniami niewiadomo jak krawędzi ziemi, ba, nawet wzdłuż samej krawędzi, szeroką”ławą” zalegają śmieci. W szczycie monsunów, gdy rwąca woda wylewa się z łożysk i zalewa to miejsce widokowe na którym stoimy, porywa te wszystkie śmieci pozostawione przez Hindusów w porze suchej i znosi ku krawędzi, a potem w dół. Większośżość z nich zatrzymuje się jednak na tej krawędzi. I tak jest co pół roku.
Tu w takiej Lonavali najdobitniej widać, że im jesteś bogatszy i na więcej cię stać to więcej brudzisz. Śmieci bowiem zalegają obficie od pobocza drogi do samych bram wjazdowych ciągnących się kilometrami ośrodów: Paradise, Glamour, Kohinoor.
Jadę z hinduskimi przyjaciółmi ich nowo kupionym Suzuki Maruti Swift i zajadamy się kupionymi na targu custard apple (podobno to się nazywa bycze serce). Ja pracowicie wypluwam duże czarne pestki do chusteczki, podczas gdy moi przyjaciele spokojnie uchylają okno i wyrzucają wszystko na zewnątrz. Spojrzałem na nich , pewnie z niejakim grymasem na twarzy. Zrozumieli. „To normalne, to naturalne i z czasem się rozłoży” odparł jeden z nich.
I mają trochę w tym racji. Bo nie tylko siły natury wspierają takie zachowania. Wzdłuż dróg ciągną się bowiem kilometrami  hinduskie „przetwórnie odpadów”. Ci najbogatsi, podjeżdżają samochodami, aby prosto z samochodu wyrzucić: ciągle sprawny ale niemodny już telewizor, zbyt głośno chodzącą lodówkę czy dwa krzesła, które nie komponują się z nowo zakupionymi meblami. Przy okazji wywalają duże opakowania kartonowe, stąd wiem, że kupili dużą lodówkę Siemens i LCD Sony. Muszą być bogaci. I dlatego też nie muszą sami wyrzucać tego towaru. Tuż przy drodze czają się już rośli Hindusi, którzy na widok zatrzymującego się samochodu, śpieszą aby być pierwszymi przy rozładunku, a przy okazji zapytać właściciela w jakim stanie jest sprzęt. Jeśli jest jeszcze sprawny to zabierają natychmiast do znajdujących się „tuż za” metalowych czterokołowych wózków. To, co się już im nie przyda rozładowują z samochodów i przenoszą dalej.
Tam dalej, z niecierpliwością czekają już mniejsi i słabsi, którzy zbierają i układają na kupki około metrowej średnicy jednorodne materiały jak papier czy tektura. Gdy się uzbiera ponad metrowy stos, owijają to folią, aby mógł to zabrać pojawiający się od czasu do czasu „hurtownik”. Te niejednorodne, pogniecione, połamane i zabrudzone odrzucają dalej , na następny wał śmieci.
Tam stoją kobiety. Wybierają to co można jeszcze wykorzystać w domu: do ubrania, uszczelnienia czy podpałki.
Resztę chłamu odrzucają dalej bo tam dalej chude, czarne jak smoła, hinduskie chłopaki potrafią dokonać cudów: wymontować azbest ze ścianek kuchenki aby resztę przyjęli na złomie, wrzucić do ogniska kłąb kabli aby odzyskać i sprzedać drut miedziany. Nawet tu, bez czytania notowań w Financial Times, na tej giełdzie dla najbardziej ubogich , wiadomo, że metale kolorowe są bardziej w cenie niż zwykły złom stalowy.
To co się już nawet im nie przyda, zalega w najdalszej zonie tej „przetwórni odpadów” wiekami całymi. Nikt tamtędy bowiem już nie chodzi i nikt tego nie wgniecie kołami czy bosymi stopami w ziemię, gdy ta rozmięknie głeboko w czasie monsunów.
A zatm „Śmiecę wiec jestem” zda się dewizą Hindusa. I zastanawiam się skąd przedstawiciele starej cywilizacji, o niezwykle bogatej kulturze, dbający o swój wygląd i utrzymujący czystość we wnętrzach domostw, tak się zachowują. Może to z troski aby w niczym nie naruszyć otaczającej czasoprzestrzeni, w myśl : „upadło niech leży”. Może to trwający w ich duszach atawistyczny strach przed pierwotnym lasem w którym na człowieka czycha tyle złych zwierząt, duchów czy bogów. Lasów już dawno nie ma, ale być może śmiecąc starają sie pokazać tym wszystkim złym mocom: my tu jesteśmy, to nasza strefa zycia, tu dla was wstęp jest wzbroniony.
Starałem podzielić się tymi spostrzeżeniami z dwoma spotkanymi Polkami. Miłośniczki wszystkiego co hinduskie, od wielu lat praktykujące „Yoga cośtam”, pobierające właśnie  lekcje, dla uzyskania wyższego stopnia wtajemniczenia, u 90-cio letniego guru tej sztuki w Pune. Czekały na to trzy lata.
Słucham ich entuzjastycznych opowieści na murach twierdzy Marathów i pokazując im tam w dole widniejące zwały śmieci, którymi obrosły mury, pytam te inteligentne, staranie ubrane i zadbane dziewczyny: „Ale jak Panie to wytrzymują, jak Panie mogą to znieść”. Ta starsza, szczęśliwa, że dzięki Yodze nie boli jej już kręgosłup, nie powiedziała nic. Ta młodsza zaś, ze śmiechem w oczach, odparła: „jak Pan pobędzie tu ze dwa tygodnie to Pan nie będzie tego już dostrzegał. Pan przywyknie”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz