wtorek, 9 sierpnia 2011

Nasz Radżasthan (10) – Udajpur – baśniowy świat maharadżów

Wszystko wskazuje na to, że nasza dziesięciodniowa podróż z Delhi, przez Agrę do Radżastanu, ma scenariusz jak wszystkie filmy Bollywood’u. Mają swe źródło gdzieś w marzeniach i oczekiwaniach, tak jak przed rozpoczęciem naszej eskapady, przechodzące zwolna w oczarowanie, graniczące z zachwytem, jak w Agrze i Dżajpurze. Gdy widzowie rozglądają się za nową paczką chipsów, reżyser skutecznie budzi ich jakimś zgrzytem, takim jakiego i my doświadczyliśmy w Puszkarze i w Adźmer. Co by się jednak nie działo, reżyser nieodmiennie zakończyć musi to widowisko: śmiechem, tańcem i w świetle ramp. I tak jest, my zaraz staniemy w świetle ramp, bo jedziemy do Udajpur.

Bo w Udajpur znajdziecie Państwo wszystko, z czym kojarzy się Wam od dziecka świat maharadżów. Wspaniałe plenery: wzórza otaczające rozległe doliny i błyszczące na nich tafle jezior. Wśród soczystej zieleni, porastającej słoneczne zbocza wzgórz, skrzą się bielą niewielkie myśliwskie pałacyki, z długimi schodami ciągnącymi się aż do brzegów jeziora. A brzegi tego jeziora zabudowane są niekończącymi się grupami pałaców, pysznych willi i koniecznie hinduskich świątynek i ghattów, abyśmy nie zapomnieli, że to nie Szwajcaria w Europie tylko Udajpur w Indiach.
Jeśli chcemy zwiedzić pałace to mamy wybór, czy ma to być pyszny bogato rzeźbiony, ale po hindusku pogmatwany architektonicznie obiekt XVI lub XVII wieczny, czy też obiekt klarowny architektonicznie i wyposażony we wszystkie nowinki z Europy: witraże z kolorowego czeskiego szkła, lustra z Belgii czy kryształy i porcelanę. Wszystkie style do wyboru. Gdy chcemy po tych zachwytach złapać oddech – to proszę bardzo, mamy tu parki na wzgórzach i wspaniale zaplanowane ogrody, w cienistych dolinkach z fontannami i rosnącymi w nich lotosami.
I kiedy wreszcie, zmęczeni tym zwiedzaniem, chcemy odpocząć i uspokoić zmysły oszołomione widokiem tego bogactwa, jak spod ziemi wyrastają jeszcze inne pałace, zamienione na super luksusowe hotele ze SPA, polami golfowymi i nie wiem jeszcze jakimi atrakcjami, bo tam po prostu nie byłem.

To miasto jak z bajki, założyl po upadku Chittorgarh maharadża Udaj Singh w 1559 roku. By tu już w 1567 roku przenieść stolice królestwa Mewar.

*    *    *
Do Udajpur przyjechaliśmy wczesnym popołudniem i mając zaliczoną z rana Twierdzę Chittorgarh, postanowiliśmy resztę dnia spędzić na przyjemnościach.
Najpierw Park na wzgórzach Moti Magri, skąd roztacza się wspaniały widok na jezioro Fateh Sagar. W centralnej części parku znajduje sie pomnik Maharany Pratapa i jego dzielnego wierzchowca Chetaka. Historia dokumentuje jego zakup za bajeczną kwotę od handlarza koni, który przyszedł do królewskiego obozu. Maharadża nie był przekonany, czy za białego, czystej krwi można dać taką sumę, dopóki nie sprawdził jego niezwykłej skoczności i dzielności.
Od tej pory stanowili nierozłączną parę: na polowaniach, uroczystych paradach i wreszcie w kampaniach wojennych, jak na przykład w bitwie pod Haldi Ghati Took, z wojskami mogolskimi dowodzonymi przez siostrzeńca Akbara, Man Singha.
W trakcie bitwy, Maharana Pratap, siedząc na swym wierzchowcu, przeprowadził atak na Man Singha, dowodzącego bitwą z platformy umieszczonej na grzbiecie słonia.
Jak notują kronikarze, dzielny i nieustraszony koń skoczył na słonia, a Maharadża zdołał rzucić oszczepem w Man Singha. W ten sposób spłoszyli słonia.
Jednak, gdy szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Mogołów, ranny Chetak zdołał unieść ciężko rannego maharadże, przeskakując szeroki górski strumień, na którym zatrzymała się grupa pościgowa.. Po tym wysiłku koń padł. Wdzięczny za uratowanie życia, maharadża wystawił swojemu ukochanemu Chetakowi pomnik.

Całą, często tragiczną historię rodu, można prześledzić w Muzeum mieszczącym się nieopodal parku. Jest tam i o starcu, przepowiadającym świetlaną przyszłość założycielowi dynastii Sisodijów, i o królewskiej mamce, która widząc wrogów u wrót pałacu, zabiła własne dziecko, pozorując śmierć młodego dziedzica, aby tego, z kolei, wynieść bezpiecznie z pałacu w koszu z praniem. Jest ogromna makieta twierdzy Chittorgarh i broń jakiej używano by go bronić. Wszystko w jednym, aby pokazać zwiedzającym czym legitymuje się od VI wieku dynastia Sisodijów.

Potem jeszcze jeden Park Saheliyon z Pałacem, zwany Ogrodem Dwórek, jaki maharadża ufundował jednej ze swoich żon.
A wieczorem – to czego nie udało się nam zobaczyć w Puszkar: muzyka i tańce klasyczne mieszkańców pustynnego pogranicza. Przenikliwa aż do głębi, nieco smutna muzyka. Niby słychać bębenki i flet, ale to nie jest na pewno muzyka z Bollywood, czy nawet z
mojego stanu Maharashtra. Występy te mają miejsce w budynku Muzeum Miejskiego.

*    *    *
Następnego dnia rano ruszamy na zwiedzenie ogromnego zespołu obronno-pałacowego w Udajpurze, zwanego Pałacem Miejskim. Składają się na niego: Cytadela, mieszcząca najstarszą część pałacową, Pałac Sambhu Niwas, zamieszkały przez rodzinę królewską, oraz pałace Fateh Prakaś i Śiw Niwas, zamienione obecnie na luksusowe hotele. Dla zwiedzających, dostępna jest Cytadela, którą zwą Muzeum Pałacu Miejskiego.

Do Muzeum Pałacu Miejskiego wchodzi się przez dwie okazałe bramy, by dotrzeć do pierwszego dziedzińca, którego ściany pokrywają malowidłą będące powiększeniami znanych miniatur – to znana tu i wszędzie widoczna metoda wyrazu artystycznego. Po przejsciu na kolejny dziedziniec, wchodzimy do pałacu Ćandra Mahal , z jego niezwykle szlachetną architekturą, smukłymi kolumnami i pięknymi ekranami z elementami roślinnymi w oknach.
Następnie, schodami przechodzimy do  kolejnego pałacu Bari Mahal. Jest położony wyżej, zatem tu urzekają dzienne salony z sadzawkami w środku, otwarte na mały wewnętrzny ogród z drzewami.
Z tej strefy pałacowego relaksu, wchodzimy do pałacu Dikhuśal Mahal, będącego symbolem luksusu. Bo czego tutaj nie ma. Są sale, ktrych ściany i sklepienia pokrywają łuski, zrobione z opalizujacych nieco lusterek srebrnych i złotych. Ale doprawdy wrażenie nie z tej ziemi sprawia komnata, której wnętrze w całości pokrywaja ornamenty wykonane z bialego, czerwonego i złotego szkła. To pomieszczenie nieprzypadkowo nazywa sie Szklana Wieża, a ponieważ nie należy do największych, to wrażenie przestrzeni uzyskano dzięki ogromnym lustrom, zainstalowanym na każdej ze ścian. To trzeba zobaczyć, bo z mojego opisu możecie odnieść wrażenie, że całośc jest nieco jarmarczna. Ale zapewniam że nie jest. Załączam fotki.
Jesteśmy na samej gorze cytadeli, stąd dobra okazja aby wyjrzeć na zewnątrz i porobić parę zdjęć. Schodzimy w dół, ale to nie koniec przepychu, bowiem czeka nas po drodze jeszcze Pawi Dziedziniec, z pięknymi mozaikami przedstawiające pawie. A ponad nimi, jeszcze ostatni błysk iście królewskiego stylu – wspaniale zdobione mozaikami i z pięknymi ekranami wykusze, wiszące nad dziedzińcem.

*    *    *

Po zwiedzeniu zespołu pałacowego, położonego na brzegu największego z udajpurskich  jezior, zwanego Pićola, warto zobaczyć z zewnątrz efekt pracowitości 22 maharadżów Udajpuru, z których każdy chciał coś po sobie pozostawić. Temu służą wycieczki tramwajem wodnym, zabierającym pasażerów z przystani znajdującej się na terenie pałacowego parku. Najpierw tramwaj wolno sunie  wzdłuż pałacowego zespołu dając płynącym wyobrażenie o ogromie tego zespołu obronno-pałacowego.
Równocześnie, mamy szanse obserwować życie toczące się przy brzegu: ghatty ze schodami sięgajacymi wody i myjącymi się w niej Indusami, dalej piorące kobiety, czy mali chłopcy urządzający pływanie „na czym się da”. Potem tramwaj sunie wzdłuż większej z wysp, z pięknym Dżag Niwas - Pałacem na Jeziorze, zamienionym obecnie na ekskluzywny hotel. To jest nawiasem mówiąc branża, w którą inwestują swoje pieniądze aktualni władcy Mehwaru. Swoje liczne pałace, zamieniają na luksusowe hotele. I gdybym miał za dużo pieniędzy, zapewne bym z takiego hotelu skorzystał, bo kto jak kto , ale królowie wiedzą jak obsłużyć gościa hotelowego po królewsku.

Potem dopływamy do wyspy z pałacem Dżag Mandir, przystani której strzegą 4 pokaźne rzeźby słoni. Niegdyś w pałacu i ogrodzie spędzał czas  Sahdżahan, który za bunt przeciw ojcu, musiał uciekać poza strefę wpływu Mogołów, czyli do Sisodijów.Teraz pałac wraz z ogrodem, to ceniony ze względu na panujący tu spokój Hotel SPA.

Wreszcie wracamy z wypoczynku w ogrodach wyspy, robiąc ostatnie fotki przy słoniach, i tramwaj rozpoczyna drogę powrotną, wzdłuż niezagospodarowanego brzegu jeziora. Tu dzieje się niewiele. W oddali, na zalesionych zboczach bielą się w słońcu samotnie stojące wille i pałacyki myśliwskie, niektóre z dostępem do wody. Po trzech godzinach takiej tury, przybijamy do przystani w królewskim parku, i chyba już mamy dosyć królewskiego majestatu. Jeszcze zatem ostatni rzut oka na miasto.

*    *    *
Raz jeszcze wracam do wstępu o Udajpurze i chcę przypomnieć, że to nie Europa tylko Indie. Przypomnieć dlatego, ze gdy już zejdziemy na ziemię, by przejść się na przykład uliczkami stargo miasta, też musimy uszczypać się w policzek, by sprawdzić, czy jesteśmy w realu. Domy bardziej zadbane, a przynajmniej odmalowane. I to dosłownie, bo w Udajpur kwitną szkoły malarstwa tradycyjnego. Artyści zamalowują zatem wszystko co się da: tkaniny, wykonane z naturalnych włókien, arkusze papieru, skóry, drzwi, okiennice i całe ściany parterów i pierwszych kondygnacji domostw. Do zamalowywania szczególnie nadają się długie murowane ogrodzenia, pomalowane na bialo. Nic tylko malować: ceremonie zaślubin maharadży, uroczyste wkraczanie do miasta, wyjazd na polowanie albo co bardziej znane momenty chwalebnej historii królestwa. Chodząc ulicami miasta i robiąc fotki, przy tak odmalowanych ścianach, często byliśmy zaczepiani przez adeptów lub nauczycieli tych szkół, chcących nas nakłonić do obejrzenia galerii i kupna ich prac.

Ludzie, też trochę nie indyjscy. Jest ich mniej, nie tłoczą się na ulicach, nie ma takiej przeraźliwej kakafonii klaksonów, jak w innych indyjskich miastach.
I wreszcie to, co mnie w Indii zniechęca – śmieci. Tu ich nie widać, nie zalegają wszędzie jak w Pune czy starym Delhi. Bo tutaj, co krok, widać ludzi sprzątających przed swoimi posesjami, a na ulicach są śmietniczki.

Powiecie czyżby Incredible India ? Tak, potwierdzam, Incredible India i Shining India, dwa w jednym są w Udajpur. Tutaj trzeba być i to zobaczyć na własne oczy. Inaczej, w to co piszę, nie uwierzycie.

Nomad,

Udajpur, 18 czerwca 2011

PS. Wielbłądy też były nad jeziorem Fateh Sagar, dokładnie tak, jak mówił nasz kierowca.

Nasz Radżasthan (9) – Chittorgarh – twierdza tragiczna

To była podobno największa twierdza Radżastanu. Swoimi potężnymi murami obejmowała cały grzbiet masywu skalnego, na długości około 3 kilometrów i szerokości prawie kilometra. Jedyna droga do twierdzy wiodła, podobnie jak i dziś, wąską półką skalną, zawieszoną nad przepaścią, na dodatek strzeżoną przez siedem najeżonych kolcami bram. Nie do zdobycia twierdza chroniła  w swych murach wiele bogatych świątyń, pysznych pałaców i słynnych wież, stawianych przez kolejnych jej władców dla uczczenia dni ich chwały. A wszystko to  zbudowane z niezwykle kunsztownie rzeźbionego marmuru. Bo z tego właśnie, przez stulecia słynęli  miejscowi rzemieślnicy. Była stolicą niemal baśniowego królestwa Mewaru,  a przepych, w jakim była zbudowana, przynosiła rozgłos jej radżpuckim władcom, z dynastii Sisodijów, wywodzacych swe pochodzenie wprost od Słońca.

Ale widocznie rzeczy piękne i szczęśliwe nie mogą trwać długo. Pierwsze nieszczęście spotkało ją w 1303 roku, kiedy to sułtan Ala ud-Din Chaldżi, goszczący w Chittorgarh u władcy Mewaru, ujrzał w lustrze odbicie królowej Padmini, słynącej z niespotykanej urody małzonki władcy.
Wkrótce po wizycie, sułtan zażądał od władcy Chittorgarh oddania mu pięknej Padmini, w zamian za pokój. Gdy ten odmówił, sułtan przystąpił do oblężenia potężnej twierdzy. Gdy zginęło już ponad 50 tysięcy jej obrońców i sułtan wkraczał do Chittorgarh, 13 tysięcy kobiet, w tym piękna Padmini, popełniło rytualne dżauhar – skacząc z wieży Widżaj Stambh w przepaść. Sułtan, po wkroczeniu do twierdzy, nie mogąc posiąść pięknej Padmini splądrował świątynie i zniszczył pałace. Jednak wnuk pokonanego władcy odzyskał twierdzę i po kilku pokoleniach stała się ona ponownie obiektem zazdrości sąsiadów.

W dwieście lat później, w roku 1535, tym razem sułtan Gudżaratu rozgromił armię królestwa Mewaru, i gdy wróg wkraczał do twierdzy, następnych kilkanaście tysięcy kobiet popełniło dżauhar.
Dzieła zniszczenia dopełnił Akbar, który już w 30 lat po sułtanie Gudżaratu, ponownie rozgromił armię Sisodijów i wkroczył do twierdzy. I podobnie jak poprzednio, nowa generacja kilkunastu tysięcy kobiet popełniła dżauhar.
Młodemu władcy udało się zbiec, dzięki czemu mógł zebrać garstkę ocalonych z rzezi żołnierzy i przejść ponad 120 kilometrów na południowy zachód, aby tam, z dala od zagrożenia mogolskiego, zbudować nową stolicę królestwa Mewaru.

*    *    *

Przyznacie, że z ciężkim sercem zwiedza się miejsca, z jednej strony świadczące o chwale tu żyjących, ale jednocześnie naznaczone straszliwym tragizmem. Bo jeszcze w oczach mamy kwitnący Dżajpur, który potrafił ułożyć sobie relacje z często mocniejszymi sasiadami, a tu mamy Mewar, którego władcom jakiejś dozy dyplomacji, politycznego nosa i determinacji w zjednywaniu sobie sąsiadów, jakoś zabrakło.

Wspinamy się zatem ostrymi zawijasami, drogą wiszącą nad przepaścią. W dole coraz mniejsze domy miasta Chittorgarh, a przed nami kolejno mijane warowne bramy. Wreszcie zatrzymujemy się na parkingu, tuż przy ogromnej Bramie, głównym wejściu do Fortu Chittorgarh.

Przed nami ruiny jednego ze starszych pałaców dynastii Sisodijów, pałac Rana Kumbhy. Cały w rusztowaniach, bo ze względu na zachowane pięknie rzeźbione balkony i baszty zwieńczone, charakterystycznymi ponoć dla tego okresu, spiralnymi cebulami, postanowiono odtworzyć całą bryłę pałacu.

Nieco dalej pierwsza świątynia. Przewodnik mówi, że jest najstarsza na tym płaskowyżu. Wchodzimy i stajemy zauroczeni bogactwem rzeźby z jaką mamy do czynienia. Są wszędzie, na kolumnach, ścianach i sklepieniach. Na elewacji zewnętrznej i na ciągnących się do nieba trzech schodkowych, wydłużonych kopułach. Mamy szczęście, bo młody mnich opiekujący się świątynią jest przyjacielem naszego przewodnika. Pozwala nam zatem nawet w środku robić zdjęcia. Skwapliwie z tego korzystamy, bo gdzie się oko nie zatrzyma, to widzi oszałamiającą plątaninę elementów roślinnych i ludzkich postaci.

Nieopodal znajduje się następna świątynia Kunbha Śiam, poświęcona Wisznu. Nie jest już tak misternie rzeźbiona, jak ta wcześniej oglądana, ale warto tu wejść, aby wśród tych roziskrzonych słońcem białych marmurów stanąć na wprost czarnej i niesamowitej w swej oszczędnej formie rzeźbie Wisznu. Uwierzcie - ona wprost hipnotyzuje.
Tuż obok niej posadowiono mniejszą świątynię zbudowaną przez Mirabai, niezwykłą władczynię królestwa Mewaru – mistyczkę i poetkę, która nie bacząc na ówczesne konwenanse, poświęciła się służbie Krysznie.

Stąd przechodzimy do ogromnego zespołu pałacowo-świątynnego Fortu. Widomym znakiem wkraczania w spójny zespół jest kolejny wspanialy Budynek Bramny. Idziemy na wprost, za przewodnikiem, bo tam przed nami, na kolejnych półkach skalnych zbudowany jest zespół świątynny poświęcony Krisznie
Schodzimy z platformy świątynnej niżej, w stronę urwiska, bo tam jest jedna z atrakcji Chittorgarh – skalna świątynka, z ołtarza ktorej bije źródełko. Można zejść , umyć twarz i się pokłonic bóstwu. Część młodych zwiedzajacych, przymierza się nawet do wykąpania w sadzawce, zasilanej z tego źródełka.

Potem, po ponownym wejściu na płaskowyż, idziemy w stronę wieży Widżaj Stambh. Chcemy na nią wejść. Czeka tylko parę osób, zatem i my czekamy. Wreszcie z otworu drzwi wynużyła się grupa zasapanych chłopaków. To teraz nasza kolej. Schylamy się, bo wieża jest bardzo wysoka, ale ma małą średnicę, i w zasadzie powinno się na nią wchodzić na czworakach. My trzymamy sie w pozycji wyprostowanej, ale tylko do drugiej kondygnacji. Bo wyżej musimy się mocno schylić i isć po schodach na czworaka. A tu goraco i zaduch, gdyż tu nikt nie otworzy okien, bo ich nie ma. Klimatyzacji zresztą też. Na trzeciej kondygnacji spoglądam przez małe okienko, na bezkresne morze ruin, a potem nic, bo za nimi przepaść. Pomyslalem wtedy, że tych kondygnacj jest jeszcze ze trzy badź cztery i że przecież nie podpisałem z National Geographic umowy na zrobienie zdjęć z czubka wieży. Wołam więc do wdrapującej się za mną Aśki, że ja chcę wracać. Uznałem, że jej milczenie oznacza zgodę, i wolno na czworakach tyłem zacząłem schodzić z góry.

Po obejrzeniu resztek z tego, co pozostalo po rozpiętym nad urwiskiem pałacu władców Mewaru, wracamy by dotrzeć do następnej świątyni Fortu – Światyni Kalika Mata, zbudowanej na miejscu zniszczonej wcześniej Śwątyni Słońca. Już się wolno gubimy, która świątynia komu jest poświecona, zatem interesujemy się głównie grupą wchodzących po schodach, kolorowo ubranych kobiet i mężczyzn. Robimy im parę fotek i schodzimy, bo przewodnik pokazuje, że tam naprzeciwko jest Pałac Padmini,  miejsce naznaczone piętnem poczatku tragedii twierdzy Chittorgarh.

Pałacyk letni władcy z pięknym ogrodem i pawilonem. Pawilon zaprojektowano tak, aby był z niego widok na płytki staw w środku właskowyżu. Dla przyjemności kobiet władców, prosto z pawilonu prowadzi przez wodę kamienna kładka, do znajdującego się na wysepce Pałacu Królowej Padmini.
Wchodzimy na górną kondygnację pawilonu. Przewodnik każe nam się zatrzymać i wskazując ogromne srebrne lustro mówi, że w tym właśnie lustrze sułtan Ala ud-Din Chaldżi ujrzał odbicie przechodzącej nad brzegiem stawu pięknej Padmini. Od tego się zaczęło.

Zaraz za Pałacem Padmini i Świątynią Kalika Mata, w centralnej części płaskowyżu widzimy miejsce zaczarowane – staw Gaumukh. Warstwowe formy skalne tworzą szeroką niszę, na której dnie znajduje się jezioro całe zarośnięte lotosami. Zbiegamy po naturalnych stopniach w dół, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieliśmy. Cały szeroki staw pokryty kwitnącymi kwiatami lotosu. Rozglądamy się, jak tu pięknie i wtedy nasz wzrok przykuwa jedyna ocalała ściana pałacu, wisząca dosłownie nad tym stawem. Jak tu musiało być pięknie, zanim to miejsce bezpowrotnie zniszczono a jej mieszkańców skazano na wygnanie.

Wracamy, bo zobaczyliśmy już wszystkie główne punkty do zwiedzenia w tej części płaskowyżu. Jedziemy samochodem na jej przeciwlegly koniec bo tam, na poczętku XX wieku, zbudowano rozlegly palac Fateh Prakaś, aby w nim pomieścić wszystko, co dało się uchronić. Kolekcja zawiera głównie bogatą ekspozycję rzeźb oraz białej broni. Warto zobaczyć.

Potem jeszcze przejażdżka wzdłuż ruin garnizonów wojskowych, jeszcze jedna świątynka i możemy rozpocząć powrót do miasta. A potem obiad i Udajpur, bo cała ta zasłyszana tutaj historia, mocno zaostrzyła nam apetyt na miasto, do którego przenieśli się władcy królestwa Medwaru.

Nomad,

Udajpur, 17 czerwca, 2011

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Nasz Radżasthan (8) - Puszkar i Adźmer – z religijnością na opak

Zwiedzany wczoraj Ośrodek Galta Kund koło Dżajpur, to miał być przedsmak tego, co zobaczymy dzisiaj. Bo dzisiaj jedziemy do dwóch miejsc świętych: do Puszkar i  do Adźmer.
A Puszkar to wiadomo, powiew pustyń środkowej Azji, kolorowo ubrani mieszkańcy, z muzyką jakąś przenikliwą i poruszającą do głębi, ze swoimi charakterystycznymi tańcami, z wodą i ogniem, ale przede wszystkim będą wielbłądy!!. Bo w Puszkar, od stuleci zaraz po Divali, organizowane są największe i najsłynniejsze targi bydła. Z całego regionu sciągają kupcy i sprzedający, aby po męczących targach uczestniczyć w różnych turniejach, wyścigach  wielbłądów, występach grup tanecznych i przygrywających im kapel.
Ale przede wszystkim nęciły nas te wielbłądy. Ja nigdy nie zapomnę gdy, dziesięć lat temu, wędrując północnym traktem Jedwabnego Szlaku, wstawałem około 2-ej w nocy, by z jakiegoś zapyziałego hoteliku koło DungHuang, dojechać jeepem do stacji z wielbłądami. Stamtąd musieliśmy niezwłocznie ruszyć karawaną na pustynię, aby na długo przed wschodem słońca dotrzeć do klasztoru położonego nad Jeziorem Półksiężyca. Półksiężyca dlatego, że ogromna ruchoma wydma przysypała już połowę jeziora, nad którym od wieków stał klasztor.
Potem po zejściu z wielbłądów musieliśmy jeszcze wspiąć się na najwyższą w okolicy wydmę, aby z niej, z kamerami gotowymi do strzału, przyczaić się na pierwsze przebłyski wschodzącego słońca. Na zdjeciach, które mam do dziś, głębokie szare cienie zalegają między falami pomarańczowo-czerwonych wydm, a w tle granatowe niebo. Warto żyć dla takich chwil. Dzisiaj też wiele sobie obiecywaliśmy, ale jazdę na wielbłądach najbardziej.
*    *    *
Do Puszkaru wjeżdżamy rano, aby jazdę zacząć możliwie wcześnie. W końcu biletów na tą imprezę nie sprzedają od 9.00, jak w Dżajgarh. Omijamy zgrabnym łukiem bardzo już zatłoczony brzeg jeziora i zmierzamy na rozległe rondo nieopodal Świątyni Brahmy.
- Tu zawsze są wielbłądy, mówi kierowca. Objeżdżamy i nic. No, prawie nic. Pod jednym z drzew śpi tubylec. Za nim jeden wielbłąd. Trudno, zatrzymujemy się.
- chcemy pojechać w dwa wielbłądy w stronę jeziora,
- dzisiaj nie będzie drugiego wielbłąda, tłumaczy nam kierowca, to co powiedział tubylec.
- a czy na jednym możemy pojechać w stronę jeziora i stamtąd obejrzeć ghatty?.
- nie, możemy tylko pochodzić tu w kółko tego ronda.
- co?,  po to jechaliśmy do Puszkaru, aby chodzić w kółko po rondzie z autobusami, straganami i stojącymi wszędzie krowami?
Pełne zaskoczenie. Co robimy. Patrzę na Aśkę z wyrazem zaskoczenia. Kierowca też pewnie był zaskoczony, bo po dłuższej chwili powiedział:
- odłóżmy to na Udajpur, tam można się przejechać na wielbłądach, wzdłuż jednego z jezior poza miastem.
OK, rezygnujemy z jazdy. Jedźmy zatem zwiedzać święte miejsca Puszkar: świątynie, ghatty nad jeziorem i samo święte jezioro.
*    *    *
Puszkar, to kolejne obok Dżajpur i Udajpur, miasto, funkcjonujace dzięki swojemu położeniu między wzgórzami. W takich miejscach łatwiej zgromadzić wodę po sezonie monsunowym, i stąd łatwiej ludzim z pustynnego pogranicza przetrwać tu porę suchą.

Puszkar ma dodatkowe szczęście, bo natura wyposażyła tą rozległą dolinę w duże jezioro.
Legenda mówi, że powstało ono z płatków lotosu, które wysunęły się z rozchylonej dłoni samego Brahmy i spadły na ziemię. Stąd i nazwa miasta, bo puszkara w sanskrycie oznacza „kwiat błękitnego lotosu“.
Nie dziwi zatem, że Puszkar to stare i uznane miejsce kultu Pana Stworzenia, Brahmy, czego żywym dowodem jest ponad pięćdziesiąt Ghattów, opasujących szczelnie brzegi świętego jeziora.

Wjeżdżamy w uliczki miasta i usiłujemy podjechać w stronę głównej świątyni poświęconej Brahmie, ale się nie daje. Od wczoraj jest tu obchodzone jakieś kolejne z Brahmą związane święto i tłum wiernych, przemieszczających się we wszystkich kierunkach, skutecznie uniemożliwia ruch wszelkich pojazdów.
Samochodu nie ma gdzie zostawić i nasz kierowca dzwoni po jakiegoś lokalnego przewodnika, aby nas przejął, a on w tym czasie pojedzie na skraj miasta, by znaleźć parking. Przewodnik nie jest nam potrzebny, ale skoro już go ściągnięto to idziemy.

A wkoło, co za występ folklorystyczny. Tu panują stroje mieszkańców pustynnego pogranicza. Kobiety ubrane najczęściej w gudżarati kurta - kolorowe bluzy z długimi rękawami, wkładne przez głowę. A jeśli w sari, to zupełnie inaczej wiązanych. Dominującym kolorem są: cynober, jaskrawa czerwień i amarant. A mężczyźni, też żadne tam białe bezpłciowe gandhi pidżama, ale haftowane i ciekawie wiązane kurtki i kubraki, oraz białe wąskie spodnie, zaciągnięte zaraz poniżej kolan. No i oczywiście wielkie cynobrowo-czerwone turbany. To rzeczywiście wygląda super.
Idą starannie wystrojeni, kobiety trzymajac ofiarne girlandy kwiatów i tacki, oraz mążczyźni trzymający za rękę albo na rękach małe dzieci. Za nimi staruszkowie podpierający się długimi sękatymi kijami.

Najpierw idziemy zobaczyć Światynię Brahmy. Usytuowano ja na wzgórzu, u wylotu centralnej alei Sadaar Bazaar, prowadzącej wprost do świętego jeziora.
Jak widać z ilości straganów, przechowalni obuwia i dwubiegowych, szerokich schodów, oddzielnie dla wchodzących i oddzielnie dla schodzących, świątynia jest dobrze organizacyjnie przygotowana do przyjmowania tłumu wiernych.
Jeszcze strażnik. No photo. Tak wiemy, pamiętamy i z tackami w dłoniach, wspinamy się wysokimi schodami ku platforme, na której zbudowano światynię.
Cała z białego marmuru, z wieloma płaskorzeźbami i typowo mogolskimi pawilonami na górnej kondygnacji. Tego wczesniej nie bylo, to dopiero początek tego, co zobaczymy w kolejne dni. Bo od tego rejonu, gdzie nieopodal w Makrana wydobywa się słynny biały marmur, rzeźba w kamieniu osiągnęła prawdziwe mistrzostwo świata, i to na parę tysięcy lat wstecz.

Posuwając się wolno w kolejce, docieramy wreszcie do ołtarza Brahmy, na tyle blisko by rozsypac płatki u jego stóp, złożyć ręce i skłonić z szacunkiem głowę. Czasu mało bo następni napierają. Zdążyliśmy jeszcze otrzymać od mnicha białe słodkie kuleczki, do podzielenia się z rodziną, gdy już wrócimy z wyprawy do domu.
Schodzimy na dół, robimy pamiątkowe zdjęcie przy schodach, bo tam można i idziemy za przewodnikiem w stronę Jeziora Puszkar. Bo to jezioro jest szczególnie ważne dla pustynnych nomadów.
*    *    *
Legenda mówi, że bogini Sawitri przeklęła swego męża Brahmę za to, że śmiał do udziału w jednym z obrzędów, poprosić Gujatri, prostą dziewczynę z tubylczego pustynnego ludu. Stąd Gujatri, obok Brahmy cieszy się tu wielkim kultem. Jest symbolem wyniesienia człowieka spoza systemu kast aż do nieba. Nie dziwi zatem, że okoliczni mieszkańcy, na jednym ze wzgórz nad jeziorem wystawili jej wielką świątynię, aby ich bogini mogła się zawsze przeglądać w błękitnej tafli lotosowego jeziora. Co bardziej zapobiegliwi, zapewne bramini, aby nie urazić żadnej ze stron kłótni boskich małżonków, po przeciwległej stronie jeziora wystawili świątynię małżonce Brahmy, Sawitri. To takie indyjskie: Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Mijamy niezwykle bogaty fronton Świątyni Randźi i  nieopodal staranne odrestaurowany i pomalowany w jasno błękitny kolor dom. Zwraca uwage wsród tych zaniedbanych i dawno nie pamiętających farby budynków. Zatrzymujemy się, aby zrobić parę fotek, gdy przewodnik z wyraźnym zadowoleniem na twarzy mowi:
- to mój dom rodzinny, jesteśmy braminami i służymy Panu od niepamiętnych pokoleń. Chętnie zaproszę Was do domu, przedstawić mojej babci, bo moja babcia ma prawie 100 lat.
Dziekujemy, mamy nadzieję, że babcia cieszy się dobrym zdrowiem, ale mamy sporo  do zwiedzenia dzisiaj, odpowiedam. Bo chcemy jak najszybciej poczuć jakiś powiew wiatru znad wody. Tu na tej wąskiej i wystawionej do słońca ulicy, jest nie do wytrzymania.

Wreszcie docieramy do Świątyni Paraśiuramy. Przewodnik zgrabnym ruchem przedstawia nam dwóch braciszków mnichów i znika. Ci z kolei wręczają nam kolejne tacki z płatkami kwiatów oraz cynobrowymi proszkami i rozdzielamy się. Aska ze swoim mnichem poszła w jeden koniec schodów, a mnie mój braciszek ciągnie w drugą stronę.

Siadam na schodach, tuż nad wodą i słucham o początkach Świątyni i dziejach zgromadzonych tu braci, by wreszcie przystąpić do rytuału modlitewnego. Braciszek bierze moje złożone ręce w swoje dłonie i patrząc mi głęboko w oczy, każe powtarzać
JAY JAY SHRI RAM JAY JAY SHRI RAM.
JAY JAY RAM KRISHNA HARI.
SHRI RAM JAY RAM JAY JAY RAM.

Zatem powtarzam. Ale po chwili braciszek każe mi z imienia wymienić tych za zdrowie których chcę się tu nad tym świętym jeziorem modlić. Zatem wymieniam, jak na spowiedzi, a on wplatając te imiona w modlitwę znowu każe powtarzać JAY JAY SHRI RAM - wszystkie 3 wersety.

Jest upał, staram się nie pomylić, niemal identycznych wersetów, a ponieważ wiem, że to typowa socjotechnika odciagnięcia mojej uwagi od sprawy najistotniejszej, staram się uruchomić dodatkowe zasoby mojego hard dysku, aby ten moment wychwycić.

Wreszcie jest, BINGO. Po jeszcze parokrotnym powtórzeniu  JAY JAY SHRI RAM i jeszcze bardziej natarczywym wpatrywaniu się w moje oczy, braciszek zaczął melodyjnym głosem mowić o potrzebach, jakie ich społeczność ma. Bo oprócz odbudowy Światyni, trzeba wyżywić największą w tym mieście armię mnichów. I zaczyna wymieniać koszt zakupu jednego worka ryżu i innych podstawowych artykułów. Po czym, po pomnożeniu przez kilka setek mnichów z tego klasztoru daje rocznie kwotę. I tu padaja lakh i i crore. A to wszystko przemieszane z rytmicznie powtarzanym JAY JAY SHRI RAM.

Nie gubię się w tym, bo liczę szybko. I wiem, że lakh to 5 zer, a crore to 7 zer, zatem jeśli pada jakaś liczba, a za nią lakh lub crore to znaczy, że trzeba dołożyć odpowiednio 5 lub siedem zer. I aby zrozumieć ile to jest, to trzeba jeszcze podzielić szybko w głowie przez 60, bo taki był wtedy kurs wymiany, i już wiemy ile to jest w Euro. Ci co nie wiedzą ile to w Euro, muszą jeszcze pomnożyć przez 4 i będą mieli w złotówkach. Proste.
A braciszek nie odpuszcza i każe powtarzać, że przysięgam na zdrowie tych, o których się modliłem, że przynajmniej dam dotacje na jeden worek ryżu o wartości. I nie czekając na moją odpowiedź każe powtarzać JAY JAY SHRI RAM.

Powtarzam ponownie, że wiem ile przeznaczę na datek. Mnich zdaje się nie słyszeć. Zatem wstaję. Chwila skupienia, rzucam płatki z pigmentem do wody i rozglądam się gdzie jest Aska. Bo już wiem, co jest grane w tym przekazywaniu nas oddzielnym braciszkom.

Widze ja, biegnie do mnie po schodach, z wypiekami na twarzy i w roztrzęsionych rękach trzyma kwit donatora.
- On wręcz zmusił mnie do podpisu. Gdy odmawiałam, powiedzial że tata zapłaci.
Zrozumiałem jej sytuację w lot. Normalny młody człowiek z Europy, który nigdy nie spotkał się z praniem mózgu. Musiała stanąć w szranki z profesjonalistą, który robi to od lat. Miała mizerne szanse, aby stawić mu czoła.
Pytam, czy modliła się o słuszną sprawę, kiwa głową. Pytam, czy z pełnym przekonaniem. Tak z pełnym. Zatem idziemy i płacimy. Będziemy donatorami tej świątyni.

Przed urzędnikiem, zapisującym dane donatorów, siedzi jakiś stary guru a obok stoi policjant. Wszystkich oglądają i wszystko starannie zapisują do wielkiej, grubej księgi. Tu przynajmniej są uczciwi.

Gdy już zapłacilismy, podalismy nasze dane i guru z miłym uśmiechem podał nam Certyfikaty Donatorów, jak spod ziemi wyrósł nasz uśmiechnięty przewodnik „bramin od niepamiętnych czasów”. Chce nas jeszcze gdzieś prowadzić, ale my znamy już naszą trasę i wiemy, co chcemy zobaczyć. Wizytujemy jeszcze kilka ghattow, nad brzegiem jeziora, siadamy w cieniu jednego z licznych tu pawilonów. Tam robimy sobie zdjecie z medytujacym i uśmiechniętym mnichem. Bo lepiej takich mnichów, z tego miejsca zapamiętać.

Zniesmaczeni brakiem wielbłądów, cwaniactwem przewodnika, nachalnoścą braciszków  świątynnych i wreszcie swoją niską asertywnością, dzwonię po kierowcę i umawiamy się przy zakurzonym rondzie, z jedynym leniwym wielbłądem.
Wsiadamy do samochodu i jedziemy do Adźmeru, to niedaleko, niemal następna wielka dolina, otoczona tym samym pasmem gór co i Puszkar.Może tam będzie lepiej.

*    *    *
Adźmer jest znany muzułmanom tego regionu świata, ponieważ tu znajduje się grób słynnego sufickiego świętego Moinuddina Ćiszti, działającego na przełomie XII i XIII wieku. W dobie Mogołów, Akbar i Śahdżahan ufundowali wokół miejsca pochówku świętego dwa marmurowe meczety i bazar. Cały ten zamknięty kompleks, składa się na dzisiejsze Sanktuarium Dargah Śarif.

Wiedzieliśmy od kierowcy, że rocznica śmierci Moinuddina Ćiszti przypada na jesieni, zatem oczekiwaliśmy, że będziemy mogli na spokojnie i bez pośpiechu, podobnie jak i w Fatehpur Sikri, przyjrzeć się pielgrzymom, porobić parę fotek na rozległym bazarze i wreszcie nacieszyć oko niewątpliwie szlachetną formą meczetów ery Mogołów.

Wjeżdżamy do miasta i po chwili kluczenia po jego wąskich i niesamowicie zatłoczonych uliczkach, zatrzymuje nas policjant i pokazuje, że ta brama tuż obok jest ostatnim miejscem aby zaparkować samochód. Dalej już tylko pieszo i tylko z nakryciem głowy.
Wysiadamy, Aśka nakłada chustę, okrywającą jej głowę i ramiona, ja wkładam bejsbolówkę. Stoimy przy samochodzie, jeszcze dobry kawałek od ogromnej bramy oznaczającej początek drogi ku sanktuarium, a tu tłum ludzi. Całe dostojne rodziny muzułmanskie, często jeden mężczyzna, kilka kobiet i mnóstwo dzieci. Idą lub jadą ozdobnymi dwukółkami. Widzimy jak kilka starszych osób niesiona jest w lektykach. Co się dzieje? To tutaj jest normalny dzień, mówi kierowca i się uśmiecha.
Zatem idziemy. Przechodzimy przez bramę. Robimy fotki ludziom, ale przede wszystkim kamienicom ozdobnym jak pałace, których świetność zgasła w 1947 roku, kiedy większość z tych co tu mieszkali, w ciągu kilku dni, zdecydowała się wyjechać do utworzonego, nowego państwa Paków, czyli właśnie Pakistanu.

Z każdą kolejną przebytą setką metrów, rozrastały się kramy z piciem, jedzeniem i wreszcie z dewocjonaliami. Drogę przegradzała coraz większa liczba żebraków, wijących się pod nogami. Niesamowicie powykręcane ciała i kończyny. Przechodzę właśnie nad takim co ma jedną nogę, podpiera się na brodzie, bo obie ręce ma jakoś konwulsyjnie powykręcane na plecach. Co to jest? Tu nie można się ruszyć. Ale rodziny muzułmańskie jakoś sobie z tym radzą. Prą przez tłum, najpierw kobiety z dewocjonaliami w rękach, za nimi dzieci, na końcu mężczyźni. Ci ostatni, skupieni i uważnie rozglądający się czy taki białas nie będzie chciał zrobić zdjęcia jego zakwewionym żonom. Bo jeśli zechce, to on pogrozi palcem. Tu białasom nie wolno nic.

Tak popychani przez tłum docieramy do bramy głównej Sanktuarium. Poprzez nią, szerokie schody wiodą na ogromny dziedziniec z meczetami, bazarem i mauzoleum. Ale nikt nie wchodzi po schodach, cały tłum kłębi się w kolejce do dwóch bramek. Oddzielnych dla kobiet i mężczyzn. Za bramkami jeszcze rewizja osobista, jak na amerykańskich lotniskach. Odbieraja wszystko co może stanowić zagrożenie. Oczywiście aparaty fotograficzne też stanowią zagrożenie.
Patrzę na to wszystko i mówię do Aśki, żeby oddała mi wszystkie swoje menele i wchodziła. A ja tu poczekam, aż wróci i wtedy się zamienimy. Aśka przeszła przez bramkę a ja czekam.

Czekam i chcę zrobić pare fot. Staję na pierwszy biały schodek prowadzacy do bramy sanktuarium, podnoszę kamerę i czuję jak ktoś mnie spycha ze schodów w tłum. Łapię równowagę i odwracam się, aby zobaczyć co się stało. Za mną stoi kilkunastoletni chłopak i wskazując moje sandały mówi, że tu w butach nie wolno stawać.

Nie mieści mi się to w głowie. Co sprawia, że taki młody dzieciak już napompowany jest nienawiścią do wszystkiego co inne. Co każe mu wyładowywać agresję na starszym w końcu od niego nieznajomym człowieku. Nie rozumiem tego. To nie mój świat. Ja nie chcę tego oglądać.

Za chwilę po schodach zbiega Aśka. Mówi, że ma dosyć zwiedzania. Tłum ludzi i wszyscy się na nią gapią, z wyrazem w oczach „co ona tu robi“.
Ale jak chcesz to możesz wejść, ja zaczekam. Mówę, że właśnie ten młody człowiek zepchnął mnie ze schodów. Milknie i kiwa głową. Wracamy, nic tu po nas. Są tu jeszcze do obejrzenia te niesamowite arkady Adhai Dinka Dżhonpra, „must see“ Adźmeru.

Zatem znowu przeciskając się pod prąd, przez tłum prący do Sanktuarium, przechodząc ponad leżącymi w poprzek żebrakami, docieramy na parking. Sfrustowani i jeszcze bardziej spoceni wsiadamy do samochodu i mówimy kierowcy, żeby jeszcze podjechać zobaczyć te arkady. Kierowca nie wie gdzie to jest. Pyta zatem pilnującego porządku policjanta.
Patrzymy na policjanta, a on wyciągniętą ręką wskazuje tą samą drogę, którą właśnie wróciliśmy. Patrzymy i nie wierzymy.
- a nie można objechać dookoła?
- nie, tam nie dochodzi inna droga, ale to naprawdę niedaleko od Sanktuarium Dargah Śarif. Skręcicie Państwo spod Sanktuarium na zachód i zaraz...

Nie słuchamy, bo schodzi z nas powietrze. Patrzę na Aśkę i widzę, że też ma dosyć.
- Jedziemy prosto do Chittorgarh, tam mamy hotel z basenem. Na dzisiaj wrażeń już wystarczy.
*    *    *
Nie pasujemy najwyraźniej do tych świętych miejsc, mówię do Aśki. Jest rozgwieżdżona noc, siedzimy na tarasie w hotelu i zajadamy się kupionymi na przydrożnym targu mango. Przed nami, gdzieś wysoko na ciemnym niebie, rysują się silnie podświetlone, poteżne mury, bramy i baszty Fortu Chittorgarh.
Jaki on ogromny mówi Aśka. Chyba tak. Jutro to zobaczymy. Jutro będzie kolejny dobry dzień.
Nomad,
Chittogarh, 16 czerwca, 2011

niedziela, 7 sierpnia 2011

Nasz Radżasthan (7) - Okolice Dżajpur

Miał rację Marcin, twierdząc, że po obejrzeniu zaprojektowanego Starego Miasta Dżajpur i zespołu pałacowo-obronnego Amber, trzeba jeszcze znaleźć trochę czasu na bliskie okolice Różowego Miasta. Właśnie tam jedziemy. Najpierw jego dwa słynne forty Dżajgarh i Nahargarh, a potem Dolina Królów i na końcu dźinijska Galta.
Opuszczamy hotel jak zwykle rano, aby jak najwcześniej, jeszcze przed skwarem,  rozpocząć zwiedzanie położonego, na wysokim grzbiecie górskim, niezdobytego  Fortu Dżajgarh. Ale przyjechaliśmy za wcześnie. Na parkingu stoją co prawda dwa tubylcze samochody i brama otwarta, ale gdy próbujemy ją przekroczyć, wartownik stanowczym ruchem ręki wskazuje maleńkie okienko do kasy. Fort jest otwarty dla zwiedzających od 9.00, ale kasa jest jeszcze zamknięta, bo mamy dopiero 8.45. Stanęliśmy w kolejce.
- Porządek musi być, mówi widząc moje zniecierpliwienie na twarzy, jeden ze stojących w kolejce tubylców. I trzeba powiedzieć, że gość ma racje, widać, że jest z Dżajpur. Bowiem w Indiach, wszedzie tam, gdzie wciąż jeszcze panują (chociaż nieformalnie) królowie, tak jak w Karnatace, Dżajpurze czy Udajpurze, porzadek jest. Przede wszystkim nikt nie wydaje tu wizytującemu biletów Ministerstwa Kultury i Sztuki. Biletów, które każde nawet nie umiejące czytać dziecko w Indiach wie, są wielokrotnego użytku. Przewodnik, wyręczając oczywiście nie lubiących stać w kolejce białasów,  podchodzi do kasy i za wręczone mu przez nas pieniądze kupuje nam bilety. Potem wraz z nami podchodzi do bramki i machając biletami wpuszcza nas przodem. My zadowoleni przechodzimy, a przewodnik wręcza wartownikowi nasze bilety. Ale ten nie oddziera z nich „kuponu” i nie zwraca przewodnikowi tej pozostałej części z ładnym widoczkiem i napisem: Incredible India – World Heritage Sites of India.
Wartownik zatrzymuje nasze bilety i spokojnie, nawet bez rozglądania się na boki, czy nikt nie widzi, zwraca Przewodnikowi 50% kwoty wpłaconej do kasy. Gdy potem białas upomina się o bilet, aby mieć go na pamiątkę, przewodnik wyciąga bez problemu z kieszeni jakiś stary bilet i nam go wręcza.
Takie są reguły, które jak powiedziałem, znają wszyscy. Jakoś nie wiedzą o tym tylko pracownicy fiskusa i Ministerstwa Kultury i Sztuki Indii.

Porządek musi być. Zatem równo o dziewiątej, okienko się otwiera, a tam bileter, komputer i drukarka. Król wie o biletach wielokrotnego użytku, zatem każdy zwiedzający, po podejściu do okienka i zgłoszeniu ilosci osób chętnych do zwiedzania, jest informowany o wysokości opłaty i po wręczeniu bileterowi pieniędzy, jest zapisany w komputerze, na długiej liście zwiedzających.
O mądrości królów i ich szacunku do wiedzy, świadczy również fakt, że po raz pierwszy, od przyjazdu do Indii, moja córka, wizytując muzea i zabytki Dżajpuru i Udajpuru, mogła skorzystać z dobrodziejstwa zniżki dla studentów. Co prawda zajęło to dużo czasu, bo po pierwsze Askę na długą chwilę zamurowało, że są gdzieś w Indiach zniżki dla studentów, potem musiała „tylko” wygrzebać z zakamarów damskiej torby Miedzynarodową kartę Studencką. A to nie lada sztuka, o czym wie każdy żonaty mężczyzna. Wreszcie, aby był porządek, bileter zapisał Aśki nazwisko, kraj pochodzenia i numer legitymacji.
- cóż, porządek musi być, odpowiedziałem mojemu znajomemu Indusowi, widząc zniecierpliwienie na jego twarzy. Miał niefart, bo stał za nami.
Zniżki dla studentów. Czyni to cały świat, ale urzędnicy Ministerstwa Kultury i Sztuki Indii jakoś o tym nie chcą wiedzieć. Oni wiedzą jedno – każdy białas odwiedzający Indie pieniądze ma. My mamy pieniądze, zatem wchodzimy do środka Fortu.
*    *    *
Mury trudno widocznego z zewnątrz, bardzo rozległego Fortu Dżajgarh, obejmują praktycznie wszystko, co było potrzebne władcy, jego rodzinie, dworowi z rodzinami i licznej grupie żołnierzy. Lecz w Forcie do zwiedzenia jest przede wszystkim zachowana do dziś Odlewnia i wytwórnia dział oraz jej najwybitniejsze dzieło Jaivana - największe w świecie działo na lawecie. Dla amatorów militariów cenna jest Zbrojownia. Jest jeszcze oczywiście Pałac Królewski, światynie i dobrze zachowane zbiorniki na wodę. Ale te ostatnie można zobaczyc w każdym forcie.

To, co jest widoczne zaraz po przekroczeniu bramy, to przede wszystkim potężne oflankowane fortyfikacje z bastionami, wieżyczkami strzeleckimi i majestatyczną, siedmiokondygnacyjną wieżą. Stąd w jasny dzień, już z bardzo daleka, można było dostrzec zbliżające się niebezpieczeństwo. Szerokimi rampami wchodzimy na jeden z najbardziej okazałych bastionów, robiąc fotki i dziwiąc się, dlaczego te rampy są takie szerokie. Gdy docieramy na samą gorę wszystko staje się jasne.
Ten bastion to stanowisko ogniowe, posadowionego tu i obecnie zadaszonego, największego działa swoich czasów, nazwanego Jaivana. Zostało odlane i zbudowane tu, w Forcie Dżajgarh, w 1720 roku, za czasów Sawai Dżaj Singh II. Działo o długości 20 stóp, wadze 50 ton i kalibrze 11 cali, miało zasięg 22 mil, czyli po naszemu okolo 38 kilometrów. Do oddania jednego wystrzału zużywano około 100 kilogramów prochu.
Dodatkową ciekawostką dla miłośników broni jest to, że dopiero za czasów następnego władcy Ram Singh II, działo spoczęło na równie ogromnej i masywnej lawecie. Dzięki dodatkowym, zwrotnym tylnym kołom lawety, i za pomocą czterech słoni oraz całej armii obsługujących, to 50-o tonowe działo  mogło być dowolnie ustawiane i przekręcane. Już z chwilą jego budowy i po przeprowadzeniu pierwszych próbnych salw, sława o nim była tak wielka, że skutecznie odstraszała wszelkich potencjalnych agresorów. W efekcie, działo nigdy nie zostało sprawdzone w prawdziwych warunkach bojowych.
Rzeczywiście działo wraz z lawetą wygląda niezwykle okazale, tyle że zabezpieczone niewielkim daszkiemi i otoczone siatką, wygląda niestety jak Mercedes wstawiony do kurnika. A szkoda, bo to piękny przykład inżynierskiej roboty.
Wzdłuż murów idziemy w stronę wieży, a stamtąd do Pałacu Królewskiego. Ale to nic specjalnego. Plątanina korytarzy, komnat i pokoi, bo jak nam powiedział jeden z przewodników, taka była koncepcja budowy pałaców hinduskich. Korytarzy miało być wiele, pokręconych i z licznymi przejściami, aby potencjalny agresor, nawet po ewentualnym dotarciu do pałacu, „pogubił się” w jego wnętrzu, dając jego mieszkańcom czas na schronienie się.
N.b. po tych słowach przewodnika, zrozumiałem wreszcie dlaczego dopiero w połowie XX wieku wprowadzono plany przy zabudowie miasta Pune, miasta w którym rezyduję. Najwyraźniej przemyślni Marathowie, rządzący tym regionem przez wieki, uważali, że zagmatwany i poplątany plan miasta sprawi, że miasto to nigdy nie wpadnie w ręce Brytyjczyków. Na szczęście dla Pune, dotarli do miasta, pozostawiając po sobie wspaniałe wiktoriańskie zespoły uniwersyteckie, szpitale, budynki garnizonowe, kościoły i mosty. Ale to już inna opowieść.
Zatem teraz do Odlewni. Bo mnie inżyniera i procesowca szczególnie to interesowało. Wyobraźcie sobie: początek XVIII wieku, gdzieś w środku Azji, na samym szczycie ogromnego masywu skalnego Odlewnia mosiądzu, z piecem hutniczym, rampami do zasypywania surowca i opału. Z jakimiś ogromnymi miechami i dmuchawami, aby uzyskać wyższą temperature ognia. Wreszcie droga i rampy prwadzące z odlewni do znajdującego się nieopodal warsztatu, gdzie w kilkudziesięciotonowym odlewie mosiężnym mozolnie drążono i kalibrowano otwór. Poprzez otwarte drzwi , widzimy leżące ogromne odlewy, przygotowane do wiercenia. W kanałach, pod nimi, do dziś pozostały wały, tryby i przekładnie służące do przenoszenia napędu do narzędzi produkcyjnych. Tablice umieszczone obok, szczegółowo prezentują caly proces. Fascynujace.
Skoro już potrafimy sobie wyobrazić jak to było wytwarzane, dziarsko zmierzamy do Zbrojowni, bo tam zgromadzono niezwykle bogatą kolekcję broni palnej wszelkiego kalibru, od największych wielotonowych dział, przez haubice, po broń długą i kieszonkowe „damskie” pistoleciki. Wszystkie pięknie zdobione i prawie wszystkie pochodzące z fortowej rusznikarni. Królowie Dżajpuru mają być z czego dumni.
*   *    *
Zwiedzanie Fortu Dżajgarh zajęło nam trochę za dużo czasu, zatem szybko jedziemy do kolejnego królewskiego fortu - Nahargarh.
Nie ma on charakteru obronnego, powstał znacznie później i jedynymi znamionami jego obronnego charakteru są stojące przed fortem armaty. Wszystkie pięknie wypolerowane przez turystow, a głównie dzieci, które koniecznie chcą aby im zrobić zdjęcie, gdy wślizgują się lub już leżą na armatniej lufie.
Pałac ma charakter letniej rezydencji, na czas upalnej pory suchej, gdy w niżej położonych pałacach królewskich nie dało się już wytrzymać. Zatem główną zaletą wizytowania tego pałacu, to ładne widoki z góry. Z braku laku, robimy kilka zdjęć dzieciom łażacym po armatach, zjeżdżamy w dół i kierujemy się w stronę Doliny Królów.
*    *    *
Dolina Królów. Powiem szczerze, sam to miejsce tak nazwałem. Z dala od miasta, ale jeszcze w obrębie murów Królestwa, w jednej z dolin wciśniętych pomiędzy dwa masywy górskie znajdują się Grobowce rodu panujacego. Byliśmy bez przewodnika, a na calym tym ogrodzonym i strzeżonym obszarze nie uświadczysz żadnej informacji w jezyku dla mnie zrozumiałym. Nie zobaczysz też drzew, bo zapewne bardzo dawno wygrodzony obszar, jest obecnie szczelnie wypełniony wysokimi na ponad metr platformami, na których umieszczone są pięknej roboty marmurowe pawilony, skrywajace po kilka tumb.
Cicho tu. Dookoła góry i tylko jakaś dwójka młodych ludzi, siedząca w zadumie na tym odludziu. Jacyś dalecy krewni tu spoczywajacych, czy też uciekli tu, by ustrzec się oczu ciekawskich sąsiadek? Nie chcemy im przeszkadzać. Odwracamy się i idziemy do samochodu. Cicho, tak aby nawet nie skrzypnął żwir pod podeszwą.
*    *    *
Potem jeszcze Galta Kund ze świętym Żródłem Krowy. Znajduje się jeszcze dalej od miasta. Skręcamy z głównej drogi w bok. Przejeżdżamy przez wyludnione miasteczko, w którym pełno krów. Jedziemy jeszcze dalej -  jeszcze więcej krów. Wreszcie docieramy do Bramy tego zespołu świątynnego. Przed nią tłoczą się krowy. Wąski kolowrotek w przejściu zainstalowano po to, aby krowy nie mogły dalej przejść.
Ośrodek Galta Kund fundowały kolejne generacje władców Dżajpur, aby pomieścić mnichów i tłumy wiernych, pragnących skorzystać z dobrodziejstw Krowiej Wody. W najwyższej części doliny jest bowiem źródło wody, o właściwościach leczniczych, podobnych jakie ma święta rzeka Ganga i Yamuna. Bijące ze ściany Skalnej Światyni źródło, zasila mały górski staw, zamkniety z jednej strony zaporą, po której można dojść do Skalnej Świątyni.
Ze stawu, upustem w kształcie krowiego pyska, woda wylewa się do niższego zbiornika, a z niego do kolejnych pięciu umieszczonych kaskadowo stawów. Wzdłuż boku tej kaskady wodnej, ciągną się światynie i domy modlitw, fundowane głównie w XVIII wieku.
Wierni przychodzą do Doliny, aby po minięciu bramy, przejść i odwiedzić je wszystkie po kolei. I wszędzie pokłonić się bóstwom, rozsypac płatki kwiatów u ich stóp. Zrobić telefonem komórkowym zdjęcie rodzinne, że tu byli. I tak pnąc się, docierają do znajdującego się najwyżej stawu. Tam w Skalnej Świątyni, po odbyciu krótkich modlitw i obmyciu twarzy źródlaną wodą, przystępują do kąpieli. Ci najodważniejsi skaczą ze skały ponad Świątynią prosto do stawu, robiąc taką małą La Quebradę, tyle że w wydaniu indyjskim. Mniej odważni  kąpią się w zbiorniku znajdującym się poniżej, ale wiekszość, bo to ludzie starsi, woli się wykąpać w znajdujących się jeszcze niżej stawach. Bez ryzyka.
Mnie zainteresowało jeszcze jedno. Ten ośrodek jest opanowany przez dżinistów, wyznających zasadę, że przez życie należy przejść czyniąc jedynie dobro, i tak, aby nie zrobić krzywdy żadnemu żyjącemu jestestwu. Żadnemu robaczkowi czy roślince. Nie bardzo wyobrażam sobie jak to można robić. Oni wiedzą. Widzę ich nawet siedzących w cieniu ogromnego drzewa. Starzy i młodzi, z dlugim, nigdy nie golonym zarostem. Nadzy lub z białymi przepaskami na biodrach. Siedzą, obserwują przechodzących i czasem coś do siebie powiedzą. Muszą pewnie bardzo uważać, bo słowa też potrafią głeboko zranić.
*    *    *
Późno już, i czas wracać, aby podobnie  jak wczoraj i przedwczoraj zakończyć dzień w jeszcze jednej atrakcji Dżajpuru, w dzielnicy targowej.
Teoretycznie dzielnica bazarów powinna się rozciągać na południe od murów City Palace i aż do murów miejskich. Ale gdzie tam. Indusi nie byliby sobą gdyby nie rozpełźli ze swoimi straganami, wózkami, przenośnymi stołami, wreszcie kawałkami plastików czy gazet z towarem, na wszystkie strony starego miasta, i jeszcze na zewnątrz poza jego bramy.
Decyduje funkcjonalność i branża. Tuż wokół bram, gdzie najłatwiej dojechać i sprzedawcom i kupującym handluje się towarem masowym. Wokół jednej bramy handluje się kwiatami, a za nią, już wewnątrz starego miasta, sprzedaje się towar mniej masowy, czyli girlandy kwiatów i tacki płatków, składane jako ofiara w świątyniach.
Przy innej bramie gromadzą się hurtownicy od owoców i warzyw. Tu jest największy ruch i jest najbardziej kolorowo. Lubimy to miejsce, bo niskie popołudniowe słońce, nadaje zdjęciom owoców jeszcze więcej ciepła i soczystości. Oglądając je potem w zimnej Europie, czuje się ich zapach i smak. Dalej już w mieście, za hurtownikami, detaliści sprzedają soki.
Jeszcze przy innej bramie jest targowisko drobiu, a nieopodal handluje się wszystkim, co służy do jego karmienia. Tu jest też nieźle, Ogromne ilości rozsypywanego z worków ziarna, ściąga mrowie gołębi. Też świetna okazja na zrobienie dobrych zdjęć, gdy wszystkie, jednocześnie wyrywają w górę, przestraszone nagłym pojawieniem się autobusu.
Gdy miniemy place przy bramach, docieramy do fontowych sklepów kwartałów dzielnicy bazarów. Tu rezydują najbardziej znane sklepy jubilerskie, oferujące biżuteriię z której Radżasthan jest znany: niezwykle kolorowej, doskonale wykonanej i o oryginalnej formie. Za tym niestety kryje się wysoka cena, znacznie wyższa niż tą jaką prezentują jubilerzy w Pune. Gdy o tym wspominam, usiłując zbić cenę, krzywią się z niesmakiem, mówiąc że tamci na pewno mają srebro niższej próby, wykonane gdzieś w Kaszmirze i oczywiście przez dzieci. Podczas gdy my to Panie dziejku, mamy warsztat od pokoleń. W efekcie w Dżajpurze nie kupiliśmy żadnej biżuterii.
Ale co tam frontowe sklepy. Cały czar dżajpurskich bazarów kryje się poza nimi. Skręcasz w pierwszą uliczkę, nieopodal Meczetu Piątkowego Dżama Masdżid, a tam sklepy z wyrobami z mosiądzu. Stosy całe, rzeczy większych i całkiem drobnych w jakiś pudłach. Obok sklep z wyrobami z blachy. Mosiądz, aluminium i stal. Są w sklepie, ale też są powywieszane nad całą uliczką.
Skręcamy w jakąś kolejną jeszcze węższą. Źle się idzie, bo co chwilę przejeżdża skuter i wtedy trzeba się przykleić do drzwi sklepu. Ale nie ma złego. Co wejście to inny zapach. To znany mi już zapach sklepów z przyprawami korzennymi, ale jakiś nieco inny, bo w głebi sklepu widać całe regały zastawione jakimiś słojami i słoiczkami. Przy innym, gdy przepuszczam skuter, czuję jakiś wygrzebany z zakamarów pamięci zapach starego smaru. Tak przez zakurzoną witrynę, w słabym światełku widać sterty mechanizmów, trybów, łożysk, jakie spotykałem w Polsce za dziecięcych lat. Ale skoro sklep funkcjonuje to ma nabywców.
Wreszcie, widząc, że naszym zaułkiem jedzie cały sznur skuterów, pokazuję Aśce, aby wejść w bramę pomiędzy sklepami. Bo tam jakieś ciasne podwórko, maszyny i chude kobiety coś robią. Widok jak z „Ziemi obiecanej”. Wchodzimy i patrzymy, a one zaskoczone pojawieniem się dwójki białasów, też przerywają robotę i też się gapią na nas. Skłaniamy się po hindusku i wychodzimy. Od razu w stronę głównej ulicy. A potem do hotelu, tuż przy murach starego miasta, bo zrobiło sięcałkiem ciemno.

Nomad,
Dżajpur, 15 czerwca, 2011

Nasz Radżasthan (6) - Dżajpur, Różowe Miasto

Nasz Radżasthan (6) -  Dżajpur, Różowe Miasto


Zwiedzane wczoraj Fetehpur Sikri zamyka rozdział naszej wycieczki zatytułowany „Świat muzułmańskich władców Indii”. Świat, który przypomnę, trwał ponad 700 lat. Prześledziliśmy go od kumana, Kutb ud-Din Ajbaka, z jego Kutub Minar, aż po Wielkich Mogołów z ich pełną przepychu i majestatu Agrą.
Teraz czas na kolejny rozdział – „Baśniowy świat Radżputów”. Władców którzy, niezależnie od światowych wojen i innych zmian jakie dotknęły całą kulę ziemską, żyli i żyją w świecie stworzonym przez swych przodków, w przepychu, dostojeństwie i majestacie, ciesząc się szacunkiem swoich poddanych.
Ich świat obejrzymy na przykładzie dwóch królestw : Dżajpuru i Udajpuru.  Ciekawe jest to, że władający tymi dwoma królestwami, przyjęli dwie strategie wobec muzułmańskiej nawały, która zalała północ Indii. Królowie Dżajpuru zdecydowali się na dalece idącą współpracę, często przypieczętowywaną dynastycznymi małżeństwami. Królowie Udajpuru, wręcz przeciwnie. Ślubując czystość krwi, odrzucali wszelkie oferty ze strony mogolskich władców, stawiając na szali śmierć tysięcy swoich podwładnych, pożogę miast i w końcu konieczność migracji, tam gdzie ręka Mogołów nie mogła ich już dosięgnąć.
Pochodzenie Radźputów jest dość tajemnicze. Podobno przyszli ze stepów Azji Środkowej, gdzieś w dobie ekspansji Hunów. Nazywali siebie Radżaputra, czyli synowie królów, a kilka ich klanów mieniło się nawet potomkami Słońca.  Stąd symbol słońca jest często widoczny w ornamentyce Dżajpuru i Udajpuru.

*    *    *

Zaczynamy od Dżajpuru.
Bez dwóch zdań, było to miejsce, które najbardziej zapamiętałem, gdy 4 lata temu oglądaliśmy wspólnie fotki z ponad czterotygodniowej wyprawy mojego syna po Indiach. To całe spójne architektonicznie miasto, z bramami, rożowymi domami, rozległą dzielnicą bazarów. To było jak przeniesienie w inny czas. I jeszcze te zdjęcia miasta, z góry, na której widniał fort. Niezapomniane.
Zatem gdy tuż przed wyjazdem przedstawiłem Marcinowi plany mojej z Aśką podróży i powiedziałem, że w „Jego” Dżajpurze będziemy z półtora dnia, odparł bez namysłu – „zostańcie dzień dłużej”.  Ufam jego opiniom, bo tak jak ja wiele lat temu, bierze plecak i bez względu na okoliczności realizuje swój plan. Tak bylo, gdy w 2007 roku, zamiast planowanej szóstki, w dwójke zwiedzali Indie. Podobnie było gdy, zwiedzając 5 lat temu Liban, musiał ewakuować się Doliną Bekaa do Syrii, bo w Libanie ponownie wybuchła wojna z Izraelem. Wrócił z Syrii zaraz po zakonczeniu konfliktu i był, jak mu powiedział wartownik muzeum, „pierwszym zwiedząjącym Muzeum w Trypolisie, po zakończeniu wojny.”
Zatem na Dżajpur mamy trzy noce i pełne dwa dni. Nasz plan to zwiedzić pierwszego dnia Pałac Amber i stare miasto z Pałacem Miejskim, Pałacem Wiatrów, bramami i rozleglym bazarem. A drugi  dzień poświęcić na słynne dżajpurskie forty i równie interesujące najbliższe  okolice.

*    *    *

Kierowca radzi, aby zacząć wcześnie rano, bo potem może być tłoczno i gorąco. Zatem rano, przejeżdżamy przez stare miasto, mijamy oflankowane bramy miejskie i Dża Mahal - Pałac na Wodzie, pniemy się stromą drogą w stronę pałacu. W pewnym momencie każę się kierowcy zatrzymać, bo przed nami widok jak z bajki. Ponad rozległą doliną, na rozświetlonym porannym słońcem przeciwległym masywie górskim, rozciąga się wielki różowy Amber Palace. A za nim jeszcze drugi, pomalowany na biało Palac Królewski. Wreszcie, na samym szczycie, prawie niewidoczny Dżajgarh, Twierdza Zwycięstwa. Podjeżdżamy jeszcze bliżej, a tu następna bajka. Z góry, brukowanym królewskim traktem, majestatycznie schodzi szereg słoni. Kolorowo ubrane, z błyszczącymi czaprakami na łbach. Tak, to trzeba koniecznie zobaczyć.
Pałac Amber zbudował Man Singh I pod koniec XV wieku. Do chwili obecnej, jedna z części tego rozległego kompleksu pałacowo-obronnego jest zamieszkała przez rodzinę królewską i jest jedynie częściowo dostępna dla zwiedzających.

Zbudował ten pałac, poza murami potężnej twierdzy Dżajgarch, gdyż wydając swoją córę za Akbara zapoczątkował tradycję mogolsko-radżpudzkich sojuszy, służących rozwojowi zarówno Imperium Mogołów jak i jego królestwu.


Schodami i przez bramę wchodzimy na rozległy dziedziniec, z jego nierozłącznym Pałacem Audiencji Publicznych. Jak wszędzie gęsta siatka kolumn z pięknymi kapitelami i sklepieniami karze się zatrzymać, by zrobić parę fotek. Potem znowu na roziskrzony porannym słońcem plac, by stanąc i podziwiać trzykondygnacyjny Budynek Bramny, prowadzący do części prywatnej pałacu, Bogactwo formy architektonicznej istotnie niespotykane jak dotąd. Okazała, dwukondygnacyjna wnęka bramna, z niezwykle bogatą ornamentyką, przechodzi płynnie w ostatnią kondygnację, pełną krużganków, wykuszy i ażurowych ekranów. To wszystko zwieńczone typową dla Dżajpuru złoconą formą
Przechodzimy dalej, do oficjalnej części pałacu: dekorowanej pięknymi płaskorzeźbami Sali Audiencji Prywatnych, a z niej do Sali Luster. Sali niezwykłej, bowiem zarówno całe jej piękne sklepienie jak i niezwykle bogata ornamentyka ścian zrobiona jest z kawałków luster i kolorowego szkła sprowadzonego z Belgii. Pomysł tyle niezwykły co i praktyczny. W upalne dni, szkło daje wrażenie chłodu, zaś w nocy, światła świec odbijające się w niezliczonych lusterkach sklepienia, sprawiają wrażenie, że nie jesteśmy w zamkniętym pomieszczeniu, ale gdzieś w górach, pod roziskrzonym gwiazdami niebem.
Kluczymy jeszcze mocno zagmatwanymi korytarzami prowadzacymi do komnat królowych, by poprzez ażury okien poprzyglądać się pięknym widokom: rozległych dolin i sztucznego jeziora, gromadzacego wodę dla miasta Dżajpur.
Potem jeszcze kilka fotek na schodach pałacowej bramy z roześmianymi Hiszpankami i w drogę. Wracamy do miasta
*    *    *
Stare Miasto Dżajpur jest projektem niezwykłym, tak jak i jego twórca. Budowę miasta zlecił w 1727 jeden z największych ludzi Indii ery Wielkich Mogołów, Sawai Dżaj Singh II.
W dzieciństwie przyjął niezwykle staranne i wszechstronne wykształcenie. Interesował się naukami ścisłymi w tym astronomią, co w jego czasach graniczyło z magią. Był pasjonatem nowych technologii i czynił wiele aby ściągnąć do swojego królestwa najlepszych fachowców swoich czasów. Był wreszcie miłośnikiem i mecenasem  sztuki i rzemiosł. A gdyby tego było jeszcze mało, był również wyśmienitym dyplomatą, co zapewniło mu poczesną pozycje na dworze Mogołów.
Dżajpur, czyli Miasto Zwyciestwa, zostało zbudowane według planu, w rozległej dolinie, poniżej Pałacu Amber. Otoczone pięknymi flankowanymi murami, prowadzi do niego sześć bram. Poprzez miasto wytyczono dwupasmową aleję, będącą kręgosłopem geometrycznej siatki placów, ulic i uliczek. W centrum znajduje się Pałac Miejski, Dżantar Mantar i Pałac Wiatrów.
To są wymieniane we wszystkich przewodnikach „must see” zatem i my tam jedziemy. Postanawiamy najpierw zaliczyć Muzeum w Pałacu Miejskim i Dżantar Mantar, aby już później, na spokojnie, pokluczyć korytarzami i schodami Pałacu Wiatrów.

Architektura stojącego w centrum miasta City Palace jest odzwierciedleniem dżajpursko –mogolskiego aliansu trwajacego od czasow Man Singh I. Są tu zatem otwarte na wszystkie strony mogolskie pawilony, jak również bogate w formie i detalach architektonicznych budowle typowo hinduskie.
Gdy po przekroczeniu bramy znajdziemy się na rozleglym dziedzińcu, widzimy, że cały jego środek zdominowany jest przez otwarty na wszystkie strony, wsparty na pięknej siatce kolumn, Pałac Audiencji Publicznych. Dzisiaj, gdy zapewne król nie udziela tu publicznych audiencji, wizytujący słuchali muzykujacej grupy młodych ludzi.
Gorąco. Rozkoszujemy się cieniem Pałacu Audiencji Prywatnych i rozglądamy dookoła, bo na nielicznych ścianach pałacu eksponowana jest bogato ornamentowana broń. Jedna z części pałacu zdomiowana jest przez przez ogromną, ponad dwumetrową kadź. Jest cała osłonięta szkłem, gdyż kadż jest zrobiona ze srebra. Jest ich w tym pałacu kilka. Zbudowano i wykorzystywano je, aby podróżujący do Londynu władcy Dżajpuru, w tym  Madho Singh II mogli się cieszyć stałą dostawą wody ze świętej rzeki Ganges.
Historia zna takie przypadki. Umiłowany przez swój lud, koreański przywódca Kim Ir Sen, podróżujący po świecie wyłącznie pociągiem, bo panicznie bał się latać samolotem, również w każdą swoją podróż zabierał swój ulubiony złoty nocnik.

W części pałacu, dostępnej dla turystów, zorganizowane jest Muzeum, w którym zgromadzono wszystko, z czego Radżastan pod panowaniem władców, mecenasów sztuki i rzemiosła artystycznego, może być dumny: wspaniałe instrumenty  muzyczne, kobierce, szlachetnie zdobiona broń i wreszcie iście królewskie stroje.
Wychodzimy, aby zrobić sobie zdjęcie z wartownikami stojącymi przy bramie, ubranymi na biało i z czerwonymi turbanami na głowach.

Niemal po drugiej stronie ulicy, znajduje obiekt unikatowy w skali świata -  obserwatorium astronomiczne z początku XVIII wieku, zwane Dżantar Mantar.
Zbudowal je ten sam Sawai Dżaj Singh II, z zamiłowania astronom. Zbudował je także w czterech innych miejscach: w Delhi, Udżadżajnie, Mathurze i Waranasi, ale to w Dżajpurze, mając zapewnioną stałą opiekę królewskiej rodziny, zachowało się najlepiej.
Kilkanaście, ogromnych i o niezwykłej konstrukcji przyrządów, służyło, i jak twierdził przewodnik, nadal służy do prognozowania szczytu upałów w sezonie suchym , oraz do szacowania daty nadejścia i natężenia opadów w sezonie monsunów.
Jest tu majestatyczny Samrat Dżantra – ponad 20-o metrowej wysokości precyzyjny zegar słoneczny, jest również zespół urządzeń służących astrologom do sporządzania horoskopów. Zatem przy nich, pod przyrządem z Rybami, zrobiłem zdjęcie mojej Aśki.
Przewodnik, przy każdej niezwykłej konstrukcji, sumiennie tłumaczy nam jak wyznaczano położenie najważniejszych planet i gwiazd, i jak precyzyjnie wyznaczano dzień i godzinę. Patrzę na zegarek, aby sprawdzić i widzę, że się istotnie zgadza.
Ale przyznam, że z mojej strony najczęstszą reakcją było kiwanie głową. Bardziej zainteresowany byłem niesamowitymi formami, jakie tu w kamieniu, marmurze i stali stworzono: jakieś ogromne czasze, z inkrustowanego marmuru, mające odtwarzać nieboskłon, promieniście rozchodzące się marmurowe bloki, z precyzyjnie naniesionymi podziałkami, do obliczania wysokości słońca, zamkniete taką XVIII wieczną Stonehenge. Wreszcie sam wspomniany wcześniej Wielki Zegar Słoneczny – prawdziwe schody do nieba. Tyle, że wejście jest zamknięte łańcuchem z tabliczką  „Wstęp wzbroniony”.
*    *    *
Wreszcie obiad i część oficjalna, z przewodnikiem zakończona. Można się zatem na spokojnie i bez pośpiechu udać główną ulicą starego miasta, w stronę Pałacu Wiatrów. A miasto jest niezwykłe. Niby współczesne, z nowocześnie ubranymi młodymi ludźmi, z jadącymi na skuterach kobietami w kaskach na głowie, oraz sklepami Armaniego i Gucci.
A z drugiej strony, miasto po uszy zatopione w przeszłości, gdyż na ulicach ciągle można spotkać wysokie wielbłądy, ciągnące wózki dwukółki na bardzo szerokich kołach, rykszarzy i autobusy pamiętajace początek XX wieku. A nad tą całą mieszaniną różnych epok i stylów, przyciągają wzrok górne kondygnacje domów, z podobnymi wykuszami i ażurami, z identyczna ornamentyką zwieńcząjacą dach i wreszcie -  w tym samym różowym kolorze.
To zatem, jeden kolor i w miarę spojna architektura sprawiają, że Dżajpur jest inne, niż wszystkie jakie do tej pory spotkalem.

Nie wiedzieć kiedy, docieramy do Pałacu Wiatrów. Stoimu i gapimy się, bo wrażenie sprawia powalające, a tu ciagle ktoś podjeżdża autokarem, lub innym wysokim pojazdem i nie można objąć całego frontu Pałacu w jednym kadrze. Wreszcie chwila spokoju i jest, udało się.
Pałac zbudował król Singh II aby, jego znudzone życiem dworskim: żony, ich damy, służki i pomocnice, mogły „wyjść do miasta”.  Ponieważ małżonki „królewskich synów, wywodzących się od Słońca” nie mogły tak po prostu wymknąć się z pałacu i w podręcznej lektyce być obnoszone po kilku ulubionych sklepach jubilerskich, pracowniach krawieckich i cukierniach, Sawai Dżaj Singh II zbudował dla nich, w samym środku tętniącego życiem miasta, ogromną platformę widokową. Tak, aby jego wszystkie ukochane kobiety mogły całymi dniami obserwować: jakie są trendy mody, które kobiety do jakiego sklepu jubilerskiego najczęściej zaglądaja, i wreszcie - w co dzisiaj był ubrany ten młody przystojny właściciel sklepu z naprzeciwka, ten który sprzedaje sari.
By zapewnić swoim kobietom komfortowe warunki siedzenia w środku dnia, przy oknie, powstała niezwykła konstrukcja. Pałac ma niezliczoną ilość wykuszy, aby każda z nich miała widok na dowolną stronę miasta. Jego wielokondygnacyjna bryła uformowana na kształt żagla, ustawiona jest tak, aby nawet w najbardziej gorący i bezwietrzny dzień, wychwycić najsłabszy powiew wiatru. I by potem, z duża siłą, jak przez dziurkę w żaglu, przecisnąć go przez niewielkie otwory ażurów zamykajacych każde okno. Sądzę, że teraz i wy uwierzycie w mądrość króla Singha II.
Chcemy zobaczyć jak się czuły w Pałacu Wiatrów jego mieszkanki. Obchodzimy kawałek kwartału miasta, aby dojść do bramy wejściowej, znajdującej się z tyłu pałacu. Wchodzimy na dziedziniec i znowu szok. Pałac jest tak samo piękny z licznymi oknami zamkniętymi starannie ażurami. Tyle, że bez wykuszy. Od tej strony królewskie żony nie miały już czego oglądać, bo to widok na City Palace. Ten znają dobrze.
Pniemy się zatem wąskimi schodami i korytarzami, przechodząc z komnaty do komnaty, z pomieszczenia - na taras, a z niego na balkon. A zewsząd fantastyczne widoki i co najważniejsze jest wiatr.
Tak, jest popołudnie upalnego dnia. Już nie ma 45 stopni w cieniu, ale 38 stopni jest na bank. Zero chmurek na białym od słońca niebie, a tu zbliżając twarz do otworów ażuru czujemy na policzkach powiew wiatru. Genialna konstrukcja.
Wspinamy się zatem jeszcze wyżej, i gdy wreszcie sądziliśmy, że weszliśmy na sam szczyt piramidy, Aśka pokazuje, że to nie koniec. Tu, z boku najwyższego tarasu, wąski gzyms, bez poręczy, prowadzi wprost do małej wieżyczki strażniczej. No tak, pomyslałem, w końcu ktoś musiał ten babiniec pilnować. Patrzę w dół. Daleko. Patrzę na Aśke i pytam: idziemy?  Kiwa głową. Moja krew, myślę i cieszę się jak każdy ojciec w takich momentach.
Warto było zaryzykować. Bo rzeczywiscie ten wartownik to miał życie. Nie tylko z widokiem na te wszystkie biegąjace po schodach, korytarzach i tarasach piękne kobiety, ale rownież na całe Różowe Miasto.
Czas schodzić. Najpierw ostrożnie po gzymsie, potem chyba nie mającymi końca schodami w dół i wreszcie docieramy na dziedziniec.
Uff sapie Aśka i trzyma się za mięśnie ud. Czuję się jak bym była w fitnesie, mówi. I wtedy przemknęła mi myśl, że to był jeszcze jeden przejaw geniuszu Singha II. On w Pałacu Wiatrów, zbudował, swoim siedzącym głównie kobietom, największy stepping jaki kiedykolwiek widziałem w fitness klubie.

Nomad,

Dżajpur, 14 czerwca, 2011 roku.