Dżandzira,
Fort Dżandżira to perełka architektury i jeden z najciekawszych przykładów budownictwa obronnego na zachodnim wybrzeżu Indii. Słowem - trzeba to zobaczyć.
Z arabskiego Jazira-Mehruba, czyli Fort Księżycowy, wznieśli Siddi – przybyli z Abisynii arabscy handlarze, którzy przez stulecia dostarczali na dwory lokalnych władców silnych niewolników, wykorzystywanych tu w charakterze wojowników. Rośli i silni afrykanie byli trzonem uderzeniowym armii, w licznych rozgrywkach między lokalnymi władcami. Z czasem, podobnie jak to było z egipskimi Mamelukami, afrykanie wzrastali w siłę i zaszczyty, by wreszcie przechwycić władze w niektórych księstwach.
Jak powiedział przewodnik, początki umocnionej osady na wyspie sięgają XI wieku. Pod koniec XV wieku, w miejscu osady, stale nękanej napadami piratów, zbudowano drewniany fort. Został on jednak zdobyty przez Pir Khana, generała w służbie władcy Ahmednagar Nizamshaha.
Zasadniczy kształt nadał warowni dopiero Malik Ambar, abisyński Siddi, regent władców Ahmednagar. Na owalnej w kształcie wyspie, wzniesiono wtedy kamienny fort obronny. Jego rozległe umocnienia chroniły: górujący nad fortem pałac nawabów, znajdujące się niżej domy dostojników dworu i oficerów, oraz meczet, zawieszony nad małą sadzawką.
Samowystarczalność wyspy, w przypadku długotrwałych oblężeń zapewniały ponadto: liczne silosy na zboże i wreszcie dwie cysterny, w tym jedna doprawdy ogromna, gromadzące słodką wodę dla licznych mieszkańców wyspy.
Ale największe wrażenie sprawiają nawet i dziś, wynurzające się wprost z wody mury warowni. Połyskliwie czarne, wysokie na ponad 13 metrów, zbudowane są z bloków granitowych, powiązanych ołowiem. Spinają 18 buri, czyli bastiony, na których w czasach świetności twierdzy rozmieszczone było 165 dział.
Umieszczone na ruchomych lawetach, tak by dostosowywać moc ich rażenia do układu sił agresora, miały zasięg od 2 do 4 kilometrów. Trzy z nich, te największe, których miana przetrwały do dziś: Kalal Bangadi, Chavari and Landa Kasam, miały zasięg nawet do 7 kilometrów. To centralne było wykierowane wprost na Rajapuri – osadę i przyczółek usytuowane najbliżej jednej z dwóch bram twierdzy.
Działa umieszczone były we wszystkich strategicznych miejscach, tak by stawić opór najeżdźcy atakującemu zarówno od strony morza jak i od lądu. Na tych nielicznych, którym pod ostrzałem dział udało się dotrzeć pod mury warowni, czychały niewidoczne, bo zalane wodą „wilcze doły” orazi ostre jak brzytwa muszle małż.
O maestrii tej symbiozy konstrukcji obronnej i natury, może świadczyć fakt, że w okresie ponad 350 lat, fort oparł się atakom nie tylko Portugalczyków i Anglików, ale także wojskom genialnego stratega i wielkiego przywódcy Maratchów Śiwadźiego.
Niezależne księstwo Siddich, ze stolicą w niedalekim Murud, chronionym przez twierdzę Dżandżira, przetrwało aż do 1947 roku, kiedy to włączyło się w struktury tworzonego właśnie państwa Indusów. Opuszczona przez nawabów twierdza, stała się schonieniem dla blisko 500 osobowej społeczności miejscowych rybaków. W 1972, dekretem Ministerstwa Kultury, wyspę z twierdzą uznano za zabytek, a jej mieszkańców przesiedlono na ląd. Proces niszczenia twierdzy trwa nadal.
* * *
Wołają, zatem ruszamy. Najpierw wszyscy tłumnie, czyli ponad 80 osób, wsiadamy do napędzanego rachitycznym dieslem stateczku. Siadamy i stoimy gdzie się da. Na pokładzie środkowym, na rufie, wreszcie ci dla których nie ma miejsca obsiadają wygrodzenia maszynowni. Trzeba tylko uważać, aby przy rozkołysanej fali nie złapać ręką nieosłoniętej ruru wydechowej.
Ale to nic wobec pojawiającej się na horyzoncie czarnej twierdzy, Wszyscy przepychają się na lewą burtę aby ogarnąć wzrokiem całość jej murów i bastionów.
- Potem będzie już za późno tłumaczy mi jeden Indus, bo wkrótce ogrom murów przytłoczy wszystko i będzie widać tylko górę najbliższego bastionu, z twiącymi w otworach strzelniczych zardzewiałymi gardzielami armat. Miał rację.
Ale zanim znaleźliśmy się w cieniu murów twierdzy, czekała nas niespodzianka. Nasz stateczek zatrzymał się, a po chwili zacumowała do niego łódź rybacka. Dowodzący oznajmił że teraz będziemy się przesiadać do dwóch łodzi, które dowiozą nas wprost do schodów wiodących do bramy twierdzy. No i się zaczęło. Najpierw na rozbujanym przypływem morzu, pasazerowie trzymając się podanej liny, ręki czy powietrza, przeskakiwali z burty stateczku na łódż. A potem, gdy już upakowaną turystami łódź, lokalny gondotier skierował zgrabnie w kierunku bramy, rozpoczął się etap drugi zabawy. Łódź kołysała się przy progu schodów, trzymana z dzibu na cumie, a z rufy kontrowana długąpychówkąprzez naszego gondotiera. Turysta musiał zdecydować sięna skok z łódki wprost na zalewane falami, wyślizgane granitowe stopnie szerokich schodów.
Mi się udało dostać na brzeg. Pomogło wieloletnire doświadczenie żeglarskie. Gorzej było z ubranymi w saadi i często w pantoflach na obcasie turystkom. Zaproponowałem utworzenie „łańcucha z rąk“, gdy zobaczyłem, że na łódce zostały trzy mocno dojrzałe turystki. Jak się okazało potem, gdy nam dziękowały, były to emerytowane lekarki z Aurangabad. Jedna z nich miała ponad 70 lat.
* * *
Gdy już opadły emocje związane z wyskakiwaniem z łodzi wprost na zalewane falami wyślizgane stopnie schodów, rozmasowano poobtłukiwane kolana i podrapane ręce, można było przystąpić do zwiedzania twierdzy.Szerokie schody prowadzą do rozległej bramy wejściowej, osłoniętej dodatkowym przedmurzem. Na jednym z nich widnieje płaskorzeżba przedstawiająca tygrysa chwytającego sześć słoni. Ta scena, którą znajdziemy także na innych bramach twierdz Siddich, ma symbolizować niezłomność i odwagę tego ludu.
A wizerunek tygrysa widnieje także na zwieńczeniach wielu bram wewnątrz warowni. Przewodnik powiedział, że pod takimi flagami, z wizerunkiem tygrysa, pływali i wojowali Siddowie.
Przechodzimy przez bramę wiodącą do zespołu kilku bastionów okalających bramę. Zwiedzamy kolejne ich poziomy i wyglądamy przez otwory strzelnicze. Wreszcie docieramy na górny poziom. Tu wylegują się w słońcu, pozostawione do dzisiaj, mocno zardzewiałe armaty.
Podobno ludwisarze je wykonujący byli niezwykłymi mistrzami. Wykorzystali bowiem stopy i okladziny pięciu metali, aby działa uczynić odpornymi na sól oraz poprawić ich chłodzenie w warunkach tropików.
Z bastionów schodzimy w dół, aby obejść ogromną kolistą cysternę. To rzeczywiście niewyobrażalne - słodkowodne jezioro w samym środku wyspy na morzu. Dziś nieco już zarośnięte, ale prowadzone są prace nad przywróceniem do użytku tego żródła.
W czasie naszej wycieczki widzimy kilku Indusów noszących wapno, które wrzucano do cysterny.
Szerokimi poziomami z zazanaczonymi zarysami fundamentów niegdysiejszego miasteczka, pniemy sie wzdłóż domów oficjeli i oficerów w stronę wielokondygnacyjnego pałacu nawabów Siddi. Góruje nad okolicą, pomimo zawalonych stropów, ale z wciąż mocno trzymającymi się ścianami frontowymi. Rusztowania świadczą o prowadzonych pracach w tym obiekcie.
Docieramy na sam wierzchołek wyspy, ze znajdującymi się wieżami obserwacyjnymi.
Rozległa przestrzeń wysoko ponad gwarem fortecy służyła, jak powiedział przewodnik, wypoczynkowi. Bo tu wysoko, w cieniu drzew, nawet w największe upały, dawał się odczuć kojący powiew wiatru,
My też łapiemuy tu oddech, robimy parę fotek, popijamy wodę i schodzimy w dół w stronę bramy. Droga wiedzie obok meczetu, jeszcze dziś wymalowanego na biało i odbijającego się w lustrze drugiej mnieszej cysterny ze słodką wodą.
* * *
Wracamy w ten sam sposób, tyle że z „bagażem doświadczenia” wszystko poszło znacznie sprawniej. Wyładunek ze statku w porcie odbył się już zupełnie bez problemów i po pożegnaniu naszych dzielnych 70-o latek, decydujemy się jechać prosto do Harihareshwar.
Harihareshwar
To miejsce szczególne dla pielgrzymujh hinduistów. Niemal na plaży, ale w cieniu ogromnego klifu skalnego, przycupnęły dwie małe i całkiem niepozorne starożytne świątynie - Kalbhairav Temple i Shiva Temple Pierwsza poświęcona jest bogini Kalidas, czuwającej nad bezpieczeństwem i materialnym dobrobytem, druga zaś– poświęcona jest Shiv-shankar czyli Sivie.
Przed wejściem kupujemy tacki ofiarne, wianuszki kwiatków i orzechy kokosowe. Tacki i kwiaty wierni składają u stóp bogini Kalidas, bo któż nie chciałby żyć w pomyślności i bogactwie. Orzechy kokosowe, już po ich rozłupaniu, składamy u stóp ołtarza Sivy. Po modlitwie wierni dzielą się kawałkami kopry, tak jak my opłatkiem, a następnie idą w stronę posągu byka, reprezentującego życiodajną energię Siwy. Induski w skupieniu i wyrażając w myślach pragnienia, głaszczą dłonią rogi byka. Indusi, skłaniając się w stronę ołtarza Siwy, kładą dłonie na zadzie byka i całują go w jeszcze bardziej zadnią część. Czego się nie robi dla zachowania jurności, szczęścia małżeńskiego i zdrowego potomstwa.
Wychodzimy ze świątymi i podobnie jak inni wierni, rozpoczynamy pielgrzymowanie Wielką Pętlą, zwaną tu Pradakshina. Droga wiedzie spod murów Shiva Temple, schodami w górę ku rozpadlinie pomiędzy naszym klifem, a ogromnym ostańcem skalnym wyrastającym z morza. Gdy już tam docieramy, rozkoszujemy się widokiem zatoki z malutkimi świątyniami, łapiemy oddech, robimy fotki i..
Tak, stromymi schodami zanurzamy się w mroczną czeluść, sięgającą podstawy ogromnego ostańca. Co za widok.
Ale gdy już docieramy na sam dół, rozpościera się przed nami jeszcze jeden kaprys natury. Płaskie płyty kamienne, stanowiące tu plaże, są misternie wyrzeźbione przez wiatr i wodę, tworząc kompozycje, którch nie powstydziłby się sam Gaudi. Gdziekolwiek nie spojrzysz, twoje oko raduje się widząc: niezwykłe nawisy i plejady dziur wypłukane w niejednorodnej skale. Słowem istne dzieło Boga. Nie może zatem dziwić, że tędy właśnie podążają pielgrzymi , wyznawcy Siwy Stwórcy.
Zachodzące, niskie słońce dodatkowo wyostrza rysunek nierównośc skał i lśni płytkimi lustrami wody, mierzwionymi morską bryzą.
Raj pomyślałem. Nic dziwnego, że co chwilę widać piękne pielgrzymujące Induski, pozujące w tej scenerii do zdjęć.
Plażą docieramy ponownie do świątyń. Tu jest zacisznie i upalnie. Nienajlepszy czas na przejażdżki wózkiem wzdłuż plaży. Wożnica popija w cieniu słono kwaśne solkadi, które nie tylko gasi pragnienie, ale również uzupełnia sól w organiźmie. I tylko koń zaprzęgniety do wózka stoi samotnie na ogromnej roziskrzonej słońcem plaży. Koń to wytrzyma – koń ma końskie zdrowie.
Nomad,
Hinjewadi, Pune, 15 marca 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz