Trip to Diwe Agar – Janjira – Harihareshwar - Raigarh. | |||
Day | Date | Place | Time |
Friday | 4 | Pune - Diwe Agar through | Night |
Saturday | 5 | Diwe Agar- Dighi (boat to Janjira) | Morning |
Dighi town and Janjira Fort by boat from Dighi | Morning | ||
Dighi - | Noon | ||
Noon | |||
Evening | |||
Sunday | 6 | Morning | |
Noon | |||
Raigarh to Pune Return through Pass in | Evening |
Plaże Konkan, Diwe Agar i Dighi
Plany wyprawy do Konkan, pasma nadbrzeżnych dolin wzdłuż Morza Arabskiego, na południe od Mumbaju, ciągnęły się miesiącami. Nie chciałem jechać sam, chciałem wykorzystać ten wyjazd na konsolidację jednego z zespołów Firmy.
Planowaliśmy wyjechać jeszcze w październiku, ale nic z tego nie wyszło ponieważ jednemu z organizatorów wyprawy urodził się długo oczekiwany syn. Listopad też nie był najlepszy na wyjazd bo tu w Indiach jest niekończące się świętowanie, głównie Divali – Święto Światła. W grudniu – ja z kolei wyjechałem na święta. Potem był audit dla uzyskania certyfikatu jakości, a w lutym znowu jakieś ważne wizyty.
Wreszcie się udało. Ruszamy w piątek 4 marca, o 17-ej, prosto z Firmy. Naszą bazą będzie Dive Agar, skąd będziemy robić wypady na północ do Dighi i Dżandżiry oraz na południe do Shivshankar i Hari Hareshwar. W drodze powrotnej do Pune chcemy zobaczyć jeden z majestatycznych fortów Shivadźiego, władcy Marathów, w Raigarh.
Wypady w dolinę Konkan stają sie coraz bardziej popularne wśród bogacącego się społeczeństwa Indusów, mieszkańców Mumbaju, Pune czy Aurangabad. Przyciągają ich tu rzeczywiście dziewicze plaże oraz urocze, zapomniane od stuleci wioski, okolone skałami ciągnącymi się od Ghatów Zachodnich aż do samego wybrzeża. Na tych skalnych wypiętrzeniach, zarówno lokalni władcy jak i napływający przez wieki: Abisyńczycy, Arabowie, Portugalczycy czy wreszcie Anglicy budowali wspaniałe forty obronne. Można tu zatem zetknąć się z pięknymi obiektami przeszłości, spacerować po lśniących od słońca plażach czy wreszcie odpocząć w cieniu gajów palmowych, okalających liczne nadmorskie pensjonaty.
Po 18-ej zatrzymaliśmy się nieopodal przełęczy Tamhini Gat w Gattach Zachodnich, aby wysoko w górach, w czerwonawym świetle zachodzącego słońca, odetchnąć rzeźkim powietrzem i nacieszyć wzrok majestatem gór i ginącymi w przedwieczornej mgle dolinami.
Zrobiło się ciemno, gdy dotarliśmy do naszego pensjonatu. Czasu akurat tyle aby wyskoczyć na plażę i wykąpać się w morzu, a potem pobiesiadować w lokalnej restauracji.
Poprosiliśmy wyłącznie o lokalne specjały. Serwowano krewetki i pyszną rybę surmay, robioną na dwa sposoby: gotowaną w zupie i smażoną w panierce. Do popicia podawano solkadi – taki lokalny słono – kwaśny napój na bazie mleka kokosowego.
* * *
Gdy świtało obudził mnie nieznany śpiew ptaków a także znajomy krzyk mew. Jestem przecież nad morzem. Postanowiłem wstać by przejść się uliczkami nadmorskiego miasteczka i zobaczyć jak budzi się ono do kolejnego pracowitego dnia. Tylko wcześnie rano, gdy nadciągający przez całą noc weekendowi turyści jeszcze śpią, a słoneczny żar nie zmusza do ucieczki w cień, można zobaczyć lokalny real.
W jeszcze mrocznym gaju stoją wielbłądy, które po osiodłaniu, będą atrakcją turystyczną na plaży dla dzieci. Indus zaprzęga woły do bullockarta i wkrótce usłyszysz turkot ich drewnianych kół po kamiennym bruku.
Zobaczysz wyłaniąjący się z mgły cały ich szereg, jak zmierzają do sąsiedniego miasteczka na targ. Niskie, żółtawe jeszcze słońce, przebijające się przez liście kokosowych palm, rozświetli gęstwinę krzewów, by choć na chwilę ukazać piękno architektonicznych detali starych arabskich willi.
Wreszcie, zwróci Twoją uwagę wysoka Induska z dużym koszem na głowie, wykrzykująca w lokalnym narzeczu „świeże bułeczki !!!, świeże bułeczki !!!”.
Wszyscy wstali zatem idziemy na plażę wzdłuż obrośniętych kwitnącymi pnączami parkanów domostw. Niestety, jest pora sucha i cała ta zieleń pokryta jest grubą warstwą czerwonawego pyłu. To specyfika okolic Diwe Agar. Czerwień tutejszej ziemi jest wszechobecna.
W czasie wypraw z naszej bazy na północ i na południe, mijaliśmy wioski i miasteczka w których głównym budulcem jest czerwony porowaty kamień. Budowane są z niego podwaliny i mury domostw, ogrodzenia i skarpy, stopnie schodów i nieliczne tu chodniki. Wreszcie ogromne centralne wiejskie studnie. Ich czerwień na tle soczystej zieleni drzew i błękitu nieba może być rajem dla każdego artysty. Ale niestety ta czerwień jest również zmorą dla turysty, który jechał tu pół dnia aby cieszyć się „rajem gajów palmowych i dziewiczych plaż” , jak wyczytałem w lokalnym przewodniku.
Pewnie plaża jest piaszczysta, myślałem gdy zawartość piasku w czerwonym pyle rosła z każdą setką metrów. Po przejściu porośniętych kokosowymi palmami wydm naszym oczom ukazała się plaża. Rozległa, niska i lśniąca wilgocią piasku. Rozpoczynał się właśnie przypływ i morze było jeszcze daleko. Tworzyło to idealne warunki dla licznie przychodzących na plażę młodych ludzi, chcących z rana pograć w krykieta. Dla niegrających pozostawały wyłacznie spacery, bo jak wkrótce stwierdziliśmy – nikt oprócz nas się nie kąpał. To moje pierwsze zaskoczenie.
Drugie przyszło wkrótce, gdy ściągnąłem koszulkę i wbiegłem do wody. Za mną wbiegli towarzyszący mi Indusi tyle że w komplecie trykotów. Zdziwiłem się i nie omieszkałem swego zdziwieniea wyrazić, gdy przecierałem oczy po pierwszym skoku w fale.
Odparli, że stroje kąpielowe są czasem w użyciu ale wyłącznie na plażach w metropoliach, takich jak Mumbaj i w ośrodkach turystycznych, jak na przykład Goa. Ale nie tu. Na plaże Konkan przyjeżdżają tradycyjni Indusi, dla których okazywanie ciała to przejaw pochodzenia z niskiej kasty. A ponadto, jak mieliśmy okazję widzieć, na tych obszarach mieszka relatywnie liczna ludność muzułmańska, jeszcze bardziej tradycyjna, by nie powiedzieć konserwatywna.
Gdy już minęły pierwsze emocje związane ze skakaniem w fale, wypłynąłem kawałek dalej tylko po to żeby sprawdzić jak czysta jest woda. Ale nawet tam, z dala od brzegu, nie widziałem dłoni, gdy zanurzyłem rękę do łokcia. Czerwony pył zawieszony jest w wodzie, czyniąc ją całkowicie nieprzeźroczystą. Teraz dopiero zrozumiałem co oznaczał przypis do informacji turystycznej n.t. Diwe Agar: „pływania nie polecamy bo może być niebezpieczne”.
Zatem turyści a przede wszystkim turystki, przyjeżdżające na dziewicze plaże Konkan, aby zażyc kąpieli słonecznej czy morskiej w stroju plażowym, powinny jak najszybciej o tym zapomnieć.
Po kąpieli i zrobieniu kilku niewątpliwie pamiątkowych zdjęć w mokrych trykotach, ruszyliśmy w stronę naszego pensjonatu. Przeszliśmy przez nieco błotnistą plażę i weszliśmy na wydmy.
Ale tu jest inaczej niż na plażach północnej Europy: na Helu, w Juracie czy nawet na Cote Sauvage. Tu piasek nie wydaje charakterystycznego świstu gdy przesuwa się pomiędzy palcami stóp. Tu idącego wydmą i świeżo wykąpanego plażowicza pokrywa szybko wzbijany stopami czerwony pył. Zatem po dotarciu do pensjonatu, a przed wejściem na dopiero co umytą werandę, najlepiej umyć się do pasa raz jeszcze w strumieniu jaki bije z pompy, tłoczącej wodę do kanałów nawadniających gaj palmowy.
Może lepiej przyjechać tu w sezonie monsunów. Nie jest tak gorąco jak w marcu, kwietniu i maju, a i zieleń jest bardziej soczysta, bo umyta w strugach deszczu. Trzeba się tylko wyposażyć w czerwonawe dżinsy i takież adidasy - zachlapania lokalnym błotem na spodniach i butach będą mniej widoczne.
* * *
Już po śniadaniu. Stoję na tarasie i czekam na resztę ekipy aby wyruszyć do Dighi. To z tego miasteczka odpływają turystyczne stateczki do Dżandżiry. Jest gorąco i na południe zapowiadają ponad 35 stopni. Stoję zatem ubrany w T-shit, khaki za kolana i sandały. Mocne ciemne okulary. Luz, bo jeszcze nie wiem, że za chwilę czeka mnie następna niespodzianka.
Wychodzą moi gotowi do drogi i wszyscy jak jeden ubrani w: polo, dżinsy, skarpetki i adidasy.
- co Wy, mówię, będzie prawie 40 stopni.
- wiemy, odpowiadają, ale plaża się skończyła i jedziemy zwiedzać zabytki.
Mówili to z takim przekonaniem, że wróciłem do pokoju, aby przynajmniej zamienić krótkie khaki na pełną długość. Skarpetek i adidasów w ogóle nie zabierałem na wyprawę nad morze. Oj będzie gorąco.
Jedziemy na północ do Dighy. Śpieszymy się aby zdążyć na pierwszy statek, który jak wyczytaliśmy, odchodzi o 9.40. Ale nie mamy szans. Niby do przejechania jest mniej niż 20 kilometrów, ale droga to ostro pnie się zakosami w górę, i nie ma jak wyprzedzić załadowanej i zasapanej ciężarówki TATA, albo prowadzi w sam środek wioski. Tam też jesteśmy bez szans, bo na jedynym równym kawałku terenu, jakim jest nasza droga, Indusi, głównie muzułmanie, urządzają targowisko.
Przepychamy się zatem pomiędzy kupującymi, szczęśliwymi nabywcami niosącymi towar na głowie i roznosicielami towarów, też mającymi wszystko na głowie. A musimy jeszcze zrobić miejsce motocyklistom, którzy jak zwykle śpieszą sie bardziej niż my.
Po godzinie docieramy na przystań w Dighy, Nasz stateczek już odpłynął, ale będący tu w przewadze muzułmanie to dobrzy handlowcy. Znają biznes – następny stateczek podpływa do pirsu. Trzeba tylko zaczekać. Aż przyjadą następni, którymi będzie można upchać cały pokład. Sąuprzejmi - nie przewidują pasażerów na górnym pokładzie czyli dachu.
Korzystając z około godzinnej przerwy, zapuszczam się w uliczki miasteczka, bo jest nieco inne niż te które widziałem na Dekkanie. Bo tu mieszkają muzułmanie – stanowią ponad 60% mieszkańców wybrzeża. Wyjechali stąd dobrowolnie tuż po tym, gdy w ramach referendum, radykalnie myślący muzułmanie, zdecydowali się na oddzielenie muzułmańskiej mniejszości ze struktóry All India by utworzyć Pakistan. Kolejni uciekali stąd jeszcze parę razy, gdy w ramach retorsji za pogromy Hindusów i Sikhów w nowoutworzonym muzułmańskim państwie Paków, Hindusi robili to samo ze swoimi muzułmańskimi sąsiadami w niepodległych już Indiach. Widać to po starych, zapuszczonych i zarośniętych domostwach.
Ale widać że wracają. Błyszczą w słońcu kopuły odrestaurowanego meczetu. Dwa nowe minarety ostro pną się w góre. Trwa renowacja szkoły koranicznej, lokalnej medresy. A nad niektórymi domami dumnie powiewają zielone flagi Mahometa ze złotym pólksiężycem i gwiazdą.
Wiele starych domów podlega gruntownej renowacji. Przed nimi szacownie wyglądający, na biało ubrani mężczyźni. Są dumni ze swoich dokonań, zaczepiają, pytają skąd jestem.
- z Polski, odpowiadam;
- a z Holandii;
- nie z Polski, to taki inny kraj w Europie, bardziej na wschód.
Kiwają ze zrozumieniem, by zaraz dodać że oni tu wracają z Emiratów Arabskich czy Dubaju. Już na stałe. Lokata w tutejsze domy to dobry biznes. Mówią o kosztach nieruchomości i kosztach remontu.
Cieszę się widząc, że coś co się waliło i mogło zniknąć na zawsze, teraz odzyskuje dawny blask. Ale gdy proponuję zrobić zdjęcie przed frontem odnowionego domu, gwałtownie odmawiają, kręcą po europejsku głową i machają reką. Nie trzeba.
- Allach Akbar !;
- Bóg z Tobą, odpowiadam i odwzajemniam się ukłonem z prawą ręką trzymaną na piersi. Trochę tak po stropolsku, pomyślałem.
Trzeba wracać. Sprzedawcy biletów wołają, że jest już komplet do Dżandżiry i można rozpocząć wpuszczanie na pokład. Ale o tym to już w następnej części.
Nomad,
Dive Agar, 5 marca 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz