piątek, 18 marca 2011

Plaże Konkan, Dżandżira, Hari Hareshwar, Raigarh (cz.3)

Raigarh – twierdza Wielkiego Króla Marathów

Niedziela. Ostatni dzień naszej wyprawy na wybrzeże Morza Arabskiego. W planie Świątynia Ganesha, w znajdującym się nieopodal Diwe Agar miasteczku Suvarn oraz, już w Górach Ghatty, wiezwykła wysokogórska twierdza Wielkiego Króla Marathów Shiwadźiego.

Pakujemy się i ruszamy, by po około 15 minutach zatrzymać się przy niepozornej Świątyni Ganesha. Niepozorna, ale po rzędzie butów przed świątynią, wnoszę, że wiernych jest całkiem sporo. Wchodzę i ja. Sięgam odruchowo po aparat, aby zrobić zdjęcie rzędom dzwonków wiszących przed ołtarzem oraz bardzo starym taal – buddyjskim gongom o średnicy około 6  cali, za pomocą których mnisi zwołują wiernych na wieczorną modlitwę. Widziałem takie w Tybecie, tyle że tamte były ze dwa razy większe. A ich głuchy dźwięk pamiętam do dziś.

Zatem sięgam po aparat, a tu podchodzi jeden z siedzących mnichów i pokazuje że żadnych zdjęć tu nie można robić. Rozgladam się zniechęcony po świątymi. Rzeczywiście w środku nic interesującego. I nawet Ganesh cały złoty, jak wszędzie.
Tylko dlaczego ołtarz jest w formie kasy pancernej, a Ganesh spogląda na wiernych spoza grubych więziennych krat. Zadowolony z tej obserwacji pytam stojącego obok Jaydeepa, co takiego przeskrobał w tej mieścinie Ganesh, że lokalni wierni go zapudłowali?
- on jest cały z litego złota. Ten skarb znaleźli robotnicy kilkanaście lat temu, remontując stary dom własciciela ziemskiego z tej właśnie miejscowości.
Rzeczywiście. Półmetrowej wielkości Złoty Ganesh spogląda na wiernych z tej samej drewnianej skrzyni, w której go znaleziono.
Teraz dotarło do mnie dlaczego mnisi tak gwałtownie reagowali na próbę sięgnięcia po aparat.  Jest czego pilnować..
*    *    *
Teraz czeka nas około 3 godziny jazdy do głównego punktu dzisiejszego programu – Raigarh,  wysokogórskej fortecy, zbudowanej na wysokości 1350 m. npm, w masywie Sahayadri.
Raigarh jest kultowym miejscem dla wszystkich mieszkańców stanu Maharashtra. Ta twierdza bowiem, została uznana przez Shiwadźiego za stolicę Królestwa Marathów, gdy obwołał się jej Maharaj, czyli królem w 1662 roku.  Twierdza zachowała ten statut i później, gdy dzięki z sukcesem przeprowadzonym podbojom sąsiednich terytoriów i sprytnym zabiegom dyplomatycznym Shiwadi utworzył Imperium Marathów i został Chhatrapati, czyli Imperatorem.

Początki fortu sięgają XI wieku, kiedy to na niemal pionowej skale, potomkowie królewskiej dynastii Maurów zbudowali fort, który nazwali Rairi. Potem w  XV wieku przeszedł w ręce władców Nizam Shahi. Shivadżi zdobył go w 1648 roku, rozbudował i nazwał Raigad, czyli Królewski Fort. Od czasu śmierci Władcy Marathów, w 1680 roku, fort z wolna podupadał, aż wreszcie w 1818 roku, po długim oblężeniu został zdobyty przez Anglików.

*    *    *

Już blisko, skręcamy z głównej drogi prowadzącej ku przełęczy Warandha Ghat, i rozpoczynamy powolną wspinaczkę do podnóża masywu skalnego, na którym znajduje się fort.  Docieramy do wioski Pahad, z której po ponad 1400 stopniach wiedzie szlak na sam szczyt i do głównej bramy fortu.
To podobno trzy i pól godziny wspinaczki w słońcu i spiekocie. Nie wiem w jakim byśmy byli stanie po dotarciu na szczyt. I czy w ogóle mielibyśmy jeszcze chęć na zwiedzanie.

Ale to miejsce jest święte dla Indusów. Tu ich wielki władca Chhatrapati Shri Shivaji Maharaj (Pan Imperator i Król Shiwadźi), po 300 latach zniewolenia, ogłosił, że wszyscy są Hindavi Swarajya – wolnymi Hindusami. Tu, w miejscu gdzie wznosił się jego pałac znajduje się pomnik władcy. To miejsce winien zobaczyć każdy patriotycznie myślący Indus.
I dlatego państwo kilkanaście lat temu wybudowało kolejkę linową ze znajdującej się u podnóża wioski. Zatem, zamiast ponad trzygodzinnej wspinaczki, w ponad cztery minuty kolejka wywozi nas świeżutkich na sam szczyt.

Ta wyprawa to też lekcja historii. Po kupieniu biletu, w drodze do stacji dolnej kolejki linowej, przechodzimy przez muzeum poświęcone Shiwadźiemu. Stamtąd docieramy do poczekalni, gdzie oczekującym około godziny turystom wyświetlane są filmy na temat fortu oraz dokonań wielkiego władcy. Po takim przygotowaniu wsiadamy do dwóch czteroosobowych wagoników i mkniemy na szczyt.

Nie ma nic za darmo. Górna stacja kolejki nie znajduje się przy Nagarkhana Darwaja, monumentalnej bramie głównego wejścia do fortu. Bo ta przeznaczona była dla króla, jego świty i oficjalnych gości. Kolejka dociera do drugiej bramy zwanej Mena Darwaja, najdującej się z tyłu zespołu pałacowego. To było wejscie tylko dla kobiet, włączając matkę króla, jego oficjalne małżonki i nałożnice.

Może to i dobrze, przez to nasza wycieczka staje się bardziej kameralna. Przechodzimy zatem przez bramę Mena Darwaja, skąd wiedzie szeroki trakt w stronę Darbar - centralnego placu fortu i pałacu królewskiego. Zanim tam jednak dojdziemy, po lewej stronie traktu mijamy fasady z bramami wejściowymi do Rani Vasa. To Pałac Królowej, składajacy się z sześciu zespołów komnat dla najważniejszych kobiet królewskiego dworu: matki władcy i oficjalnych małzonek. Każdy z takich zespołów składał się z obszerego hallu, tylnych pokoi i łazienki z bieżącą wodą.


Po prawej mijamy domy ośmiu najwyższych rangą urzędników dworu. Powyżej, ale jeszcze przed pałacem królewskim, znajdują się głębokie, mroczne jamy – to silosy na zboże. Dalej centralny plac fortu, pełniący rolę forum.

Jedną z pierzei placu stanowił pałac królewski Raj Bhavan. Ze wspaniałymi ponoć komnatami, dwoma zbiornikami wodnymi i Łaźniami Królewskimi. Pałac, za wyjątkiem posadzek i kolumn, cały zbudowany był z drewna. Stąd niewiele z niego pozostało, po zdobyciu fortu przez Anglików.
Obecnie na wypiętrzonych fundamentach pałacu, w miejscu gdzie niegdyś znajdował się Durbar z tronem władcy, gdzie przyjmował gości, sprawował sądy i skąd przemawiał do zgromadzonego na placu ludu, znajduje się majestatyczny pomnik władcy.

U jego podnóża, co chwilę, gromadzą się kolejne grupy zwiedzających, aby tu wysoko w górach, wyrecytować a raczej wykrzyczeć manifest partiotyczny na cześć Shiwadźiego:
JAI SHIVAJI JAI BHAVANI, czyli “Zwycięski Shiwadźi Zwycięska Bhavani”.
Czuję się jak na stadionie piłkarskim. A to zaledwie głos kilkunastu osób. Bo w tym miejscu akustyka jest rzeczywiście niezwykła. Głos spada w dół, niesie się przez cały plac, odbija od znajdującej się po przeciwległej stronie Nagarkhana Darwaja, czyli Wielkiej Bramy, by wrócić ze zdwojoną mocą do stóp pomnika, pod którym stoimy. Niesamowite.

W samym środku dnia idziemy przez plac by dotrzeć do Nagarkhana Darwaja - Wielkiej Bramy. Nie jest znane jej pochodzenie, ale ta majestatyczna budowla doskonale łączy cechy monumentalnego bastionu z imperialną wspaniałością łuku triumfalnego.

Za Wielką Bramą, wzdłóż skalnej grani, ciągnie się droga do Samadhi - grobowca Shiwadźiego oraz kilku świątyń, w tym Świątyni Shirkai Bhavani – bogini opiekującej się Fortem. Jeszcze dalej, w dół skalnego zbocza ciągną sie zespoły baszt obronnych  i bastionów, broniących dostąpu niechcianym gościom.
W lewo, pierzeję placu stanowią wieże wartownicze, arkady z tarasami po dawnych ogrodach oraz duże sztuczne  jezioro, zwane Ganga Sagar. Prawą pierzeję też zamykają arkady, za którymi jest już tylko przepaść. To Takmak Tok – Miejsce Straceń, skąd strącano w przepaść skazańców, a czasem i niechcianych gości.

Jest już prawie trzecia, słońce oszałamia blaskiemi i jakoś po ponad godzinnym zwiedzaniu, trudno nam się wyrwać z gościnnego cienia Wielkiej Bramy. Szczególnie, że tu właśnie Indusi oferują miejscowe specjały: a to doprawioną solą maślankę, a to sok z trzciny cukrowej, a to sok z limonki. Zatem siedzimy i pijemy. Pijemy i siedzimy. Wreszcie ktoś dał hasło “trzeba wracać”, i wszyscy bez osiągania się poszliśmy w stronę górnej stacji kolejki.

Jeszcze raz mieliśmy parę minut na to, aby zrozumieć dlaczego fort Raigarh nazywany jest Giblartarem Wschodu. Kolejka zsuwa się w dół wzdłuż pionowej ściany, na której z trudem udaje się utrzymać paru źdźbłom trawy.

Po obiedzie w miejscowej restauracji, ruszyliśmy ku przełęczy Warandha Ghat w Ghattach Zachodnich. Docieramy tam około 17-ej. Znowu krótki odpoczynek i sok z limonki.


Potem ponad godzinę zakosami w dół, aby dotrzeć do płaskowyżu Dekan. Zapadła noc gdy dotarliśmy do Pune.


Nomad,

Hinjawadi, Pune, 17 marca 2011

środa, 16 marca 2011

Plaże Konkan, Dżandżira, Hari Hareshwar, Raigarh (cz.2)

Dżandzira,

Fort Dżandżira to perełka architektury i jeden z najciekawszych przykładów budownictwa obronnego na zachodnim wybrzeżu Indii. Słowem - trzeba to zobaczyć.
Z arabskiego Jazira-Mehruba, czyli Fort Księżycowy, wznieśli Siddi – przybyli z Abisynii arabscy handlarze, którzy przez stulecia dostarczali na dwory lokalnych władców silnych niewolników, wykorzystywanych tu w charakterze wojowników. Rośli i silni afrykanie byli trzonem uderzeniowym armii, w licznych rozgrywkach między lokalnymi władcami. Z czasem, podobnie jak to było z egipskimi Mamelukami, afrykanie wzrastali w siłę i zaszczyty, by wreszcie przechwycić władze w niektórych księstwach.

Jak powiedział przewodnik, początki umocnionej osady na wyspie sięgają XI wieku. Pod koniec XV wieku, w miejscu osady, stale nękanej napadami piratów, zbudowano drewniany fort. Został on jednak zdobyty przez Pir Khana, generała w służbie władcy Ahmednagar Nizamshaha.


Zasadniczy kształt nadał warowni dopiero Malik Ambar, abisyński Siddi, regent władców  Ahmednagar. Na owalnej w kształcie wyspie, wzniesiono wtedy kamienny fort obronny. Jego rozległe umocnienia chroniły: górujący nad fortem pałac nawabów, znajdujące się niżej domy dostojników dworu i oficerów, oraz meczet, zawieszony nad małą sadzawką.
Samowystarczalność wyspy, w przypadku długotrwałych oblężeń zapewniały ponadto: liczne silosy na zboże i wreszcie dwie cysterny, w tym jedna doprawdy ogromna, gromadzące słodką wodę dla licznych mieszkańców wyspy.


Ale największe wrażenie sprawiają nawet i dziś, wynurzające się wprost z wody mury warowni. Połyskliwie czarne, wysokie na ponad 13 metrów, zbudowane są z bloków granitowych, powiązanych ołowiem. Spinają 18 buri, czyli bastiony, na których w czasach świetności twierdzy rozmieszczone było 165 dział.
Umieszczone na ruchomych lawetach, tak by dostosowywać moc ich rażenia do układu sił agresora, miały zasięg od 2 do 4 kilometrów.  Trzy z nich, te największe, których miana przetrwały do dziś: Kalal Bangadi, Chavari and Landa Kasam, miały zasięg nawet do 7 kilometrów. To centralne było wykierowane wprost na Rajapuri – osadę i przyczółek usytuowane najbliżej jednej z dwóch bram twierdzy.

Działa umieszczone były we wszystkich strategicznych miejscach, tak by stawić opór najeżdźcy atakującemu zarówno od strony morza jak i od lądu. Na tych nielicznych, którym pod ostrzałem dział udało się dotrzeć pod mury warowni, czychały niewidoczne, bo zalane wodą „wilcze doły” orazi ostre jak brzytwa muszle małż.


O maestrii tej symbiozy konstrukcji obronnej i natury, może świadczyć fakt, że w okresie ponad 350 lat, fort oparł się atakom nie tylko Portugalczyków i Anglików, ale także wojskom genialnego stratega i wielkiego przywódcy Maratchów Śiwadźiego.

Niezależne księstwo Siddich, ze stolicą w niedalekim Murud, chronionym przez twierdzę  Dżandżira, przetrwało aż do 1947 roku, kiedy to włączyło się w struktury tworzonego właśnie państwa Indusów. Opuszczona przez nawabów twierdza, stała się schonieniem dla blisko 500 osobowej społeczności miejscowych rybaków. W 1972, dekretem Ministerstwa Kultury, wyspę z twierdzą uznano za zabytek, a jej mieszkańców przesiedlono na ląd. Proces niszczenia twierdzy trwa nadal.

*    *    *

Wołają, zatem ruszamy. Najpierw wszyscy tłumnie, czyli ponad 80 osób, wsiadamy do napędzanego rachitycznym dieslem stateczku. Siadamy i stoimy gdzie się da. Na pokładzie środkowym, na rufie, wreszcie ci dla których nie ma miejsca obsiadają wygrodzenia maszynowni. Trzeba tylko uważać, aby przy rozkołysanej fali nie złapać ręką nieosłoniętej ruru wydechowej.

Ale to nic wobec pojawiającej się na horyzoncie czarnej twierdzy, Wszyscy przepychają się na lewą burtę aby ogarnąć wzrokiem całość jej murów i bastionów.
- Potem będzie już za późno tłumaczy mi jeden Indus, bo wkrótce ogrom murów przytłoczy wszystko i będzie widać tylko górę najbliższego bastionu, z twiącymi w otworach strzelniczych zardzewiałymi gardzielami armat. Miał rację.

Ale zanim znaleźliśmy się w cieniu murów twierdzy, czekała nas niespodzianka. Nasz stateczek zatrzymał się, a po chwili zacumowała do niego łódź rybacka. Dowodzący oznajmił że teraz będziemy się przesiadać do dwóch łodzi, które dowiozą nas wprost do schodów wiodących do bramy twierdzy.

No i się zaczęło. Najpierw na rozbujanym przypływem morzu, pasazerowie trzymając się podanej liny, ręki czy powietrza, przeskakiwali z burty stateczku na łódż. A potem, gdy już upakowaną turystami łódź, lokalny gondotier skierował zgrabnie w kierunku bramy, rozpoczął się etap drugi zabawy. Łódź kołysała się przy progu schodów, trzymana z dzibu na cumie, a z rufy kontrowana długąpychówkąprzez naszego gondotiera. Turysta musiał zdecydować sięna skok z łódki wprost na zalewane falami, wyślizgane granitowe stopnie szerokich schodów.


Mi się udało dostać na brzeg. Pomogło wieloletnire doświadczenie żeglarskie. Gorzej było z ubranymi w saadi  i często w pantoflach na obcasie turystkom. Zaproponowałem utworzenie „łańcucha z rąk“, gdy zobaczyłem, że na łódce zostały trzy mocno dojrzałe turystki. Jak się okazało potem, gdy nam dziękowały, były to emerytowane lekarki z Aurangabad. Jedna z nich miała ponad 70 lat.
*    *    *
Gdy już opadły emocje związane z wyskakiwaniem z łodzi wprost na zalewane falami wyślizgane stopnie schodów, rozmasowano poobtłukiwane kolana i podrapane ręce, można było przystąpić do zwiedzania twierdzy.


Szerokie schody prowadzą do rozległej bramy wejściowej, osłoniętej dodatkowym przedmurzem. Na jednym z nich widnieje płaskorzeżba przedstawiająca tygrysa chwytającego sześć słoni. Ta scena,  którą znajdziemy także na innych bramach twierdz Siddich, ma symbolizować niezłomność i odwagę tego ludu. 


A wizerunek tygrysa widnieje także na zwieńczeniach wielu bram wewnątrz warowni. Przewodnik powiedział, że pod takimi flagami, z wizerunkiem tygrysa, pływali i wojowali Siddowie.


Przechodzimy przez bramę wiodącą do zespołu kilku bastionów okalających bramę. Zwiedzamy kolejne ich poziomy i wyglądamy przez otwory strzelnicze. Wreszcie docieramy na górny poziom. Tu wylegują się w słońcu, pozostawione do dzisiaj, mocno zardzewiałe armaty.

Podobno ludwisarze je wykonujący byli niezwykłymi mistrzami. Wykorzystali bowiem stopy i okladziny pięciu metali, aby działa uczynić odpornymi na sól oraz poprawić ich chłodzenie  w warunkach tropików.


Z bastionów schodzimy w dół, aby obejść ogromną kolistą cysternę. To rzeczywiście niewyobrażalne - słodkowodne jezioro w samym środku wyspy na morzu. Dziś nieco już zarośnięte, ale prowadzone są prace nad przywróceniem do użytku tego żródła.

W czasie naszej wycieczki widzimy kilku Indusów noszących wapno, które wrzucano do cysterny.


Szerokimi poziomami z zazanaczonymi zarysami fundamentów niegdysiejszego miasteczka, pniemy sie wzdłóż domów oficjeli i oficerów w stronę wielokondygnacyjnego pałacu nawabów Siddi. Góruje nad okolicą, pomimo zawalonych stropów, ale z wciąż mocno trzymającymi się ścianami frontowymi. Rusztowania świadczą o prowadzonych pracach w tym obiekcie.


Docieramy na sam wierzchołek wyspy, ze znajdującymi się wieżami obserwacyjnymi.
Rozległa przestrzeń wysoko ponad gwarem fortecy służyła, jak powiedział przewodnik, wypoczynkowi. Bo tu wysoko, w cieniu drzew, nawet w największe upały, dawał się odczuć kojący powiew wiatru,


My też łapiemuy tu oddech, robimy parę fotek, popijamy wodę i schodzimy w dół w stronę bramy. Droga wiedzie obok meczetu, jeszcze dziś wymalowanego na biało i odbijającego się w lustrze drugiej mnieszej cysterny ze słodką wodą.

*    *    *
Wracamy w ten sam sposób, tyle że z „bagażem doświadczenia” wszystko poszło znacznie sprawniej. Wyładunek ze statku w porcie odbył się już zupełnie bez problemów i po pożegnaniu naszych dzielnych 70-o latek, decydujemy się jechać prosto do Harihareshwar.

Harihareshwar

To miejsce szczególne dla pielgrzymujh hinduistów. Niemal na plaży, ale w cieniu ogromnego klifu skalnego, przycupnęły dwie małe i  całkiem niepozorne starożytne świątynie - Kalbhairav Temple i Shiva Temple  Pierwsza poświęcona jest bogini Kalidas, czuwającej nad bezpieczeństwem i materialnym dobrobytem, druga zaś– poświęcona jest Shiv-shankar czyli Sivie.

Przed wejściem kupujemy tacki ofiarne, wianuszki kwiatków i orzechy kokosowe. Tacki i kwiaty wierni składają u stóp bogini Kalidas, bo któż nie chciałby żyć w pomyślności i bogactwie. Orzechy kokosowe, już po ich rozłupaniu, składamy u stóp ołtarza Sivy. Po modlitwie wierni dzielą się kawałkami kopry, tak jak my opłatkiem, a następnie idą w stronę posągu byka, reprezentującego życiodajną energię Siwy. Induski w skupieniu i wyrażając w myślach pragnienia, głaszczą dłonią rogi byka. Indusi, skłaniając się w stronę ołtarza Siwy, kładą dłonie na zadzie byka  i całują go w jeszcze bardziej zadnią część. Czego się nie robi dla zachowania jurności, szczęścia małżeńskiego i zdrowego potomstwa.

Wychodzimy ze świątymi i podobnie jak inni wierni, rozpoczynamy pielgrzymowanie Wielką Pętlą, zwaną tu Pradakshina. Droga wiedzie spod murów Shiva Temple, schodami w górę ku rozpadlinie pomiędzy naszym klifem, a ogromnym ostańcem skalnym wyrastającym z morza. Gdy już tam docieramy, rozkoszujemy się widokiem zatoki z malutkimi świątyniami, łapiemy oddech, robimy fotki i..
Tak, stromymi schodami zanurzamy się w mroczną czeluść, sięgającą podstawy ogromnego ostańca. Co za widok.
Ale gdy już docieramy na sam dół, rozpościera się przed nami jeszcze jeden kaprys natury. Płaskie płyty kamienne, stanowiące tu plaże, są misternie wyrzeźbione przez wiatr i  wodę, tworząc kompozycje, którch nie powstydziłby się sam Gaudi. Gdziekolwiek nie spojrzysz, twoje oko raduje się widząc: niezwykłe nawisy i plejady dziur wypłukane w niejednorodnej skale. Słowem istne dzieło Boga. Nie może zatem dziwić, że tędy właśnie podążają pielgrzymi , wyznawcy Siwy Stwórcy.


Zachodzące, niskie słońce dodatkowo wyostrza rysunek nierównośc skał i lśni płytkimi lustrami wody, mierzwionymi morską bryzą.
Raj pomyślałem. Nic dziwnego, że co chwilę widać piękne pielgrzymujące Induski, pozujące w tej scenerii do zdjęć.

Plażą docieramy  ponownie do świątyń. Tu jest zacisznie i upalnie. Nienajlepszy czas na przejażdżki wózkiem wzdłuż plaży. Wożnica popija w cieniu słono kwaśne solkadi, które nie tylko gasi pragnienie, ale również uzupełnia sól w organiźmie. I tylko koń zaprzęgniety do wózka stoi samotnie na ogromnej roziskrzonej słońcem plaży. Koń to wytrzyma – koń ma końskie zdrowie.



Nomad,

Hinjewadi, Pune, 15 marca 2011


poniedziałek, 14 marca 2011

Plaże Konkan, Dżandżira, Hari Hareshwar, Raigarh (cz.1)


Trip to Diwe Agar – Janjira – Harihareshwar - Raigarh.
Day
Date
Place
Time
Friday
4
Pune - Diwe Agar through Western Ghatt Pass (near TATA Power
Night
Saturday
5
Diwe Agar- Dighi (boat  to Janjira)
Morning
Dighi town and Janjira Fort by boat from Dighi
Morning
Dighi - Hari Hareshwar Temple (Kailas, Shivshankar)
Noon
Temple to Hari Hareshwar Beach with Rocks
Noon
Hari Hareshwar Beach to Diwe Agar Beach return
Evening
Sunday
6
Diwe Agar Suvarn-Ganesh Temple (Gold made God)
Morning
Temple to Raigarh Fort of Shivaji (the Great King of Maratha)
Noon
Raigarh to Pune Return through  Pass in Western Ghatt
Evening


Plaże Konkan, Diwe Agar i Dighi

Plany wyprawy do Konkan, pasma nadbrzeżnych dolin wzdłuż Morza Arabskiego, na południe od Mumbaju, ciągnęły się miesiącami. Nie chciałem jechać sam, chciałem wykorzystać ten wyjazd na konsolidację jednego z zespołów Firmy.
Planowaliśmy wyjechać jeszcze w październiku, ale nic z tego nie wyszło ponieważ jednemu z organizatorów wyprawy urodził się długo oczekiwany syn. Listopad też nie był najlepszy na wyjazd bo tu w Indiach jest niekończące się świętowanie, głównie Divali – Święto Światła. W grudniu – ja z kolei wyjechałem na święta. Potem był audit dla uzyskania certyfikatu jakości, a w lutym znowu jakieś ważne wizyty.
Wreszcie się udało. Ruszamy w piątek 4 marca, o 17-ej, prosto z Firmy. Naszą bazą będzie Dive Agar, skąd będziemy robić wypady na północ do Dighi i Dżandżiry oraz na południe do Shivshankar i Hari Hareshwar. W drodze powrotnej do Pune chcemy zobaczyć jeden z majestatycznych fortów Shivadźiego, władcy Marathów, w Raigarh.

Wypady w dolinę Konkan stają sie coraz bardziej popularne wśród bogacącego się społeczeństwa Indusów, mieszkańców Mumbaju, Pune czy Aurangabad. Przyciągają ich tu rzeczywiście dziewicze plaże oraz urocze, zapomniane od stuleci wioski, okolone skałami ciągnącymi się od Ghatów Zachodnich aż do samego wybrzeża. Na tych skalnych wypiętrzeniach, zarówno lokalni władcy jak i napływający przez wieki: Abisyńczycy, Arabowie, Portugalczycy czy wreszcie Anglicy budowali wspaniałe forty obronne. Można tu zatem zetknąć się z pięknymi obiektami przeszłości, spacerować po lśniących od słońca plażach czy wreszcie odpocząć w cieniu gajów palmowych, okalających liczne nadmorskie pensjonaty.

Po 18-ej zatrzymaliśmy się nieopodal przełęczy Tamhini Gat w Gattach Zachodnich, aby wysoko w górach, w czerwonawym świetle zachodzącego słońca, odetchnąć rzeźkim powietrzem i nacieszyć wzrok majestatem gór i ginącymi w przedwieczornej mgle dolinami.

Zrobiło się ciemno, gdy dotarliśmy do naszego pensjonatu. Czasu akurat tyle aby wyskoczyć na plażę i wykąpać się w morzu, a potem pobiesiadować w lokalnej restauracji.
Poprosiliśmy wyłącznie o lokalne specjały. Serwowano krewetki i pyszną rybę surmay, robioną na dwa sposoby: gotowaną w zupie i smażoną w panierce. Do popicia podawano solkadi – taki lokalny słono – kwaśny napój na bazie mleka kokosowego.

*    *    *
Gdy świtało obudził mnie nieznany śpiew ptaków  a także znajomy krzyk mew. Jestem przecież nad morzem. Postanowiłem wstać by przejść się uliczkami nadmorskiego miasteczka i zobaczyć jak budzi się ono do kolejnego pracowitego dnia. Tylko wcześnie rano, gdy nadciągający przez całą noc weekendowi turyści jeszcze śpią, a słoneczny żar nie zmusza do ucieczki w cień, można zobaczyć lokalny real. 
 
W jeszcze mrocznym gaju stoją wielbłądy, które po osiodłaniu, będą atrakcją turystyczną na plaży dla dzieci. Indus zaprzęga woły do bullockarta i wkrótce usłyszysz turkot ich drewnianych kół po kamiennym bruku.
Zobaczysz wyłaniąjący się z mgły cały ich szereg, jak zmierzają do sąsiedniego miasteczka na targ. Niskie, żółtawe jeszcze słońce, przebijające się przez liście kokosowych palm, rozświetli gęstwinę krzewów, by choć na chwilę ukazać piękno architektonicznych detali starych arabskich willi.
Wreszcie, zwróci Twoją uwagę wysoka Induska z dużym koszem na głowie, wykrzykująca w lokalnym narzeczu „świeże bułeczki !!!, świeże bułeczki !!!”.

Wszyscy wstali zatem idziemy na plażę wzdłuż obrośniętych kwitnącymi pnączami parkanów domostw. Niestety, jest pora sucha i cała ta zieleń pokryta jest grubą warstwą czerwonawego pyłu.  To specyfika okolic Diwe Agar. Czerwień tutejszej ziemi jest wszechobecna.

W czasie wypraw z naszej bazy na północ i na południe, mijaliśmy wioski i miasteczka w których głównym budulcem jest czerwony porowaty kamień. Budowane są z niego podwaliny i mury  domostw, ogrodzenia i skarpy, stopnie schodów i nieliczne tu chodniki. Wreszcie ogromne centralne wiejskie studnie. Ich czerwień na tle soczystej zieleni drzew i błękitu nieba może być rajem dla każdego artysty. Ale niestety ta czerwień jest również zmorą dla turysty, który jechał tu pół dnia aby cieszyć się „rajem gajów palmowych i dziewiczych plaż” , jak wyczytałem w lokalnym przewodniku.

Pewnie plaża jest piaszczysta, myślałem gdy zawartość piasku w czerwonym pyle rosła z każdą setką metrów. Po przejściu porośniętych kokosowymi palmami wydm naszym oczom ukazała się plaża. Rozległa, niska i lśniąca wilgocią piasku. Rozpoczynał się  właśnie przypływ i morze było jeszcze daleko. Tworzyło to idealne warunki dla licznie przychodzących na plażę młodych ludzi, chcących z rana pograć w krykieta. Dla niegrających pozostawały wyłacznie spacery, bo jak wkrótce stwierdziliśmy – nikt oprócz nas się nie kąpał. To moje pierwsze zaskoczenie.
Drugie przyszło wkrótce, gdy ściągnąłem koszulkę i wbiegłem do wody. Za mną wbiegli towarzyszący mi Indusi tyle że w komplecie trykotów. Zdziwiłem się i nie omieszkałem swego zdziwieniea wyrazić, gdy przecierałem oczy po pierwszym skoku w fale. 
Odparli, że stroje kąpielowe są czasem w użyciu ale wyłącznie na plażach w metropoliach, takich jak Mumbaj i w ośrodkach turystycznych, jak na przykład Goa. Ale nie tu. Na plaże Konkan przyjeżdżają tradycyjni Indusi, dla których okazywanie ciała to przejaw pochodzenia z niskiej kasty. A ponadto, jak mieliśmy okazję widzieć, na tych obszarach mieszka relatywnie liczna ludność muzułmańska, jeszcze bardziej tradycyjna, by nie powiedzieć konserwatywna.

Gdy już minęły pierwsze emocje związane ze skakaniem w fale, wypłynąłem kawałek dalej tylko po to żeby sprawdzić jak czysta jest woda. Ale nawet tam, z dala od brzegu, nie widziałem dłoni, gdy zanurzyłem rękę do łokcia. Czerwony pył zawieszony jest w wodzie, czyniąc ją całkowicie nieprzeźroczystą. Teraz dopiero zrozumiałem co oznaczał przypis do informacji turystycznej n.t. Diwe Agar: „pływania nie polecamy bo może być niebezpieczne”.
Zatem turyści a przede wszystkim turystki, przyjeżdżające na dziewicze plaże Konkan, aby zażyc kąpieli słonecznej czy morskiej w stroju plażowym, powinny jak najszybciej o tym zapomnieć.

Po kąpieli i zrobieniu kilku niewątpliwie pamiątkowych zdjęć w mokrych trykotach, ruszyliśmy w stronę naszego pensjonatu. Przeszliśmy przez nieco błotnistą plażę i weszliśmy na wydmy.
Ale tu jest inaczej niż na plażach północnej Europy: na Helu, w Juracie czy nawet na Cote Sauvage. Tu piasek nie wydaje charakterystycznego świstu gdy przesuwa się pomiędzy palcami stóp. Tu idącego wydmą i świeżo wykąpanego plażowicza pokrywa szybko wzbijany stopami czerwony pył. Zatem po dotarciu do pensjonatu, a przed wejściem na dopiero co umytą werandę, najlepiej umyć się do pasa raz jeszcze w strumieniu jaki bije z pompy, tłoczącej wodę do kanałów nawadniających gaj palmowy.
Może lepiej przyjechać tu w sezonie monsunów. Nie jest tak gorąco jak w marcu, kwietniu i maju, a i zieleń jest bardziej soczysta, bo umyta w strugach deszczu. Trzeba się tylko wyposażyć w czerwonawe dżinsy i takież adidasy - zachlapania lokalnym błotem na spodniach i butach będą mniej widoczne.
*    *    *

Już po śniadaniu. Stoję na tarasie i czekam na resztę ekipy aby wyruszyć do Dighi. To z tego miasteczka odpływają turystyczne stateczki do Dżandżiry. Jest gorąco i na południe zapowiadają ponad 35 stopni. Stoję zatem ubrany w T-shit, khaki za kolana i sandały. Mocne ciemne okulary. Luz, bo jeszcze nie wiem, że za chwilę czeka mnie następna niespodzianka.
Wychodzą moi gotowi do drogi i wszyscy jak jeden ubrani w: polo, dżinsy, skarpetki i adidasy.
- co Wy, mówię, będzie prawie 40 stopni.
- wiemy, odpowiadają, ale plaża się skończyła i jedziemy zwiedzać zabytki.
Mówili to z takim przekonaniem, że wróciłem do pokoju, aby przynajmniej zamienić krótkie khaki na pełną długość. Skarpetek i adidasów w ogóle nie zabierałem na wyprawę nad morze. Oj będzie gorąco.

Jedziemy na północ do Dighy. Śpieszymy się aby zdążyć na pierwszy statek, który jak wyczytaliśmy, odchodzi o 9.40. Ale nie mamy szans. Niby do przejechania jest mniej niż 20 kilometrów, ale droga to ostro pnie się zakosami w górę, i nie ma jak wyprzedzić załadowanej i zasapanej ciężarówki TATA, albo prowadzi w sam środek wioski. Tam też jesteśmy bez szans, bo na jedynym równym kawałku terenu, jakim jest nasza droga, Indusi, głównie muzułmanie, urządzają targowisko.
Przepychamy się zatem pomiędzy kupującymi, szczęśliwymi nabywcami niosącymi towar na głowie i roznosicielami towarów, też mającymi wszystko na głowie. A musimy jeszcze zrobić miejsce motocyklistom, którzy jak zwykle śpieszą sie bardziej niż my.

Po godzinie docieramy na przystań w Dighy, Nasz stateczek już odpłynął, ale będący tu w przewadze muzułmanie to dobrzy handlowcy. Znają biznes – następny stateczek podpływa do pirsu. Trzeba tylko zaczekać. Aż przyjadą następni, którymi będzie można upchać cały pokład. Sąuprzejmi - nie przewidują pasażerów na górnym pokładzie czyli dachu.

Korzystając z około godzinnej przerwy, zapuszczam się w uliczki miasteczka, bo jest nieco inne niż te które widziałem na Dekkanie. Bo tu mieszkają muzułmanie – stanowią ponad 60% mieszkańców wybrzeża. Wyjechali stąd dobrowolnie tuż po tym, gdy w ramach referendum, radykalnie myślący muzułmanie, zdecydowali się na oddzielenie muzułmańskiej mniejszości ze struktóry All India by utworzyć Pakistan. Kolejni uciekali stąd jeszcze parę razy, gdy w ramach retorsji za pogromy Hindusów i Sikhów w nowoutworzonym muzułmańskim państwie Paków, Hindusi robili to samo ze swoimi muzułmańskimi sąsiadami w niepodległych już Indiach. Widać to po starych, zapuszczonych i zarośniętych domostwach.

Ale widać że wracają. Błyszczą w słońcu kopuły odrestaurowanego meczetu. Dwa nowe minarety ostro pną się w góre. Trwa renowacja szkoły koranicznej, lokalnej medresy. A nad niektórymi domami dumnie powiewają zielone flagi Mahometa ze złotym pólksiężycem i gwiazdą.

Wiele starych domów podlega gruntownej renowacji. Przed nimi szacownie wyglądający, na biało ubrani mężczyźni. Są dumni ze swoich dokonań, zaczepiają, pytają skąd jestem.
- z Polski, odpowiadam;
- a z Holandii;
- nie z Polski, to taki inny kraj w Europie, bardziej na wschód.
Kiwają ze zrozumieniem, by zaraz dodać że oni tu wracają z Emiratów Arabskich czy Dubaju. Już na stałe. Lokata w tutejsze domy to dobry biznes. Mówią o kosztach nieruchomości i kosztach remontu.

Cieszę się widząc, że coś co się waliło i mogło zniknąć na zawsze, teraz odzyskuje dawny blask. Ale gdy proponuję zrobić zdjęcie przed frontem odnowionego domu, gwałtownie odmawiają, kręcą po europejsku głową i machają reką. Nie trzeba.
- Allach Akbar !;
- Bóg z Tobą, odpowiadam i  odwzajemniam się ukłonem z prawą ręką trzymaną na piersi. Trochę tak po stropolsku, pomyślałem.

Trzeba wracać. Sprzedawcy biletów  wołają, że jest już komplet do Dżandżiry i można rozpocząć wpuszczanie na pokład. Ale o tym to już w następnej części.



Nomad,

Dive Agar, 5 marca 2011