Pierwsze „must see” na naszej mapie to Delhi i okolice.
Delhi, dogodnie usytuowane na skrzyżowaniu odwiecznych szlaków handlowych, ma za sobą długą tradycję bycia ośrodkiem władzy. Panujące na północy, Dekanie czy południu królestwa i imperia traktowały zdobycie Delhi jako dowód na panowanie na całym obszarze północnych Indii. Tak bylo za czasów dynastii Radżputów, jak również za panowania licznych właców muzułmańskich, którzy poczynając od końca XII wieku, nieprzerwanie nadciągali z północnego zachodu.
Znane są przypadki władców, którzy chcieli „wiosłować pod prąd”, wydając nakaz opuszczenia Delhi i udania się na południe. Takim najbardziej kuriozalnym przypadkiem był Muhammadbin Tughlak, który w połowie XIV wieku, postanowił przesiedlić siłą wszystkich mieszkanców Dehli do zbudowanej przez siebie nowej stolicy Daulatabad, nieopodal Aurangabad, Ajanty i Ellory. Migracja do odległego o około 1200 km nowego centrum zakończyła się fiaskiem, pochłaniając tysiące ofiar. Następne pokolenia: urzędników dworskich, artystów, kupców, wszystkich kochajacych otwarcie na świat, już mieszkało spowrotem w Delhi. I tak jest do dzisiaj.
Są bowiem takie miejsca na świecie, które przez tysiąclecia, niezaleznie od życia imperiów, zmian klimatycznych, zmian niemal wszystkiego – trwaj w swoim poczuciu bycia pępkiem świata. Tak jak miasta: Meksyk, Rzym, Kair, Pekin czy Delhi właśnie.
Świadectwo bytności społeczności tureckiej trzeba koniecznie zobaczyć. To zupełnie nowa jakość na tym kontynencie. W chwili ich przybycia autochtoni budowali swoje miasta, pałace, świątynie i warownie w taki sposób, aby nic nie uronić z piękna natury. Wsie i miasta budowano bez planu, ale za to w zgodzie z geometrią terenu, biegiem rzek, kształtem wzniesień czy gór. Najlepszym tego przykładem są zespoły świątyń i klasztorów buddyjskich, budowane w wysokich klifach ciągnących się wzdłuż rzek czy rozleglych dolin. Wewnątrz onieśmielały wielkością i wspaniałością, ale z zewnątrz były prawie niewidoczne.
Co innego Turcy. Nadciągnęli tutaj wraz z armią architektów, rzemieślnikow i artystów , ściągniętych z całej środkowej Azji i krajów arabskich. Ci wychowani na bezbrzeżnych równinach potomkowie nomadów, mieli kompletnie inne podejście do tego co tworzyli. Ich dzieła miały podkreślać potęgę władcy. Przekształcali przestrzeń by tworzyć dzieła piękne i wyniosłe w swym kształcie, szlachetnie ozdobione i przestronne.
Powiecie, że były pewnie malo funkcjonalne i nieprzytulne. Macie rację. Nowi władcy nie odcięli jednak pępowiny od nomadzich przodków. Swoje marmurowe, wyniosłe i chłodne wnętrza zabudowywali jedwabnymi baldachimami, pięknie zdobionymi namiotami i kobiercami. Aby było tak jak kiedyś w jurcie, na stepie. Dzisiaj już tych kosztownych, wyszywanych złotem tkanin oraz mięsistych kobierców nie zobaczymy. Jedziemy zatem zobaczyć to co pozostalo: wyniosłe, chłodne ale wysublimowane piękno muzułmańskich: fortów, meczetów, pałaców i grobowców.
* * *
Zaczynamy od Czerwonego Fortu. Zbudowany na równinie i oglądany poprzez rozległą fosę i ogrodzenie, nie robi wrażenia. Nawet gdy z parkingu, rikszą podjedziemy bezpośrednio pod prowadzącą do fortu Bramę Lahaurską, nie zmieniamy zdania. Bo delhijski Red Fort został zbudowany gdy piąty już z rzędu sułtan dynastii Wielkich Mogołów Shah Dżahan, zapragnął przenieść swoją stolice z Agry do Delhi. Ich imperium, rozciągające się wtedy na całe pólnocne Indie, stało bezpieczne w swoich granicach i władca nie musiał się już nikogo bać. Budowany przez prawie 10 lat, cały z czerwonego piaskowca, Red Fort miał być po prostu siedzibą władzy państwowej. Pozostał ich centrum, aż do czasu detronizacji ostatniego z nich - Baladur Shah Zafar, w roku 1857. Dzisiaj jest symbolem, powołanych do życia w 1947 roku, Indii.
Z Bramy Lahaurskiej, droga wiedzie przez zamkowy, kryty bazar, aby otworzyć się na stojący w poprzek Pawilon, z którego, w czasie gdy panowali to Mogołowie, rozbrzmiewała ceremonialna muzyka. A wszystko po to by oznajmić, zebranym na Placu Publicznych Audiencji gościom, że sułtan za chwilę wkroczy do Divan-e Am, 60-cio kolumnowego, otwartego na Plac Pawilonu, aby jak co dzień, wsłuchac się w sprawy ludu, przyjąć petycje i dokonać rozstrzygnięć. Zastanowiłem się wtedy, czy obyczaj zapraszania ludu na Divan-e Am, ma coś wspólnego z naszym „zaproszeniem na dywan”. Pewnie tak, ale o wpływach kultury wschodu na nasze obyczaje, w Polsce nie mówi się wcale. Umówiliśmy się bowiem, że wszystko co dobre przyszło do nas wraz z cheściaństwem, z Zachodu. I takie myślenie pokutuje do dzisiaj.
Przez Pawilon Audiencji, Pałac Kobiet i Apartamenty Szacha docieramy do olśniwającego bielą marmurów Diwan-e Khas. To tu, odbywały się prywatne audiencje władców, dostojników i najbardziej zaufanych ludzi szacha Stąd też, ściany, kolumny i sklepienia tego pałacu poktyte były bogatymi inkrustacjami z kamieni szlachetnych.
Po wygnaniu ostatniego Mogoła, Brytyjczycy sumiennie wyłuskali wszystkie te kosztowności. Nie „załapali się” tylko na słynny ze swego piękna i bogactwa Pawi Tron, na którym zasiadali Mogołowie. Ten bowiem został zrabowany już wcześniej, w 1739 roku, przez perskiego wodza Nadir Szacha. Władze Indii nie mogą go odzyskaćdo dzisiaj.
Po wygnaniu ostatniego Mogoła, Brytyjczycy sumiennie wyłuskali wszystkie te kosztowności. Nie „załapali się” tylko na słynny ze swego piękna i bogactwa Pawi Tron, na którym zasiadali Mogołowie. Ten bowiem został zrabowany już wcześniej, w 1739 roku, przez perskiego wodza Nadir Szacha. Władze Indii nie mogą go odzyskaćdo dzisiaj.
Wychodzimy, a skoro rikszarz czeka, tak jak obiecał, w cieniu rozłożystego drzewa, to trzeba koniecznie zwiedzić jeszcze uliczki Starego Delhi. Zaczynamy od Chandni Chowk, reprezentacyjnej arterii, budowanej wraz z Czerwonym Fortem. Mijamy pyszne niegdyś rezydencje dostojników i sklepy bogatych kupców.
Robimy fotki złotym kopułom sikhijskiej świątyni Gudwara Sisgandz, i innym miejscom modlitw czy kultu, stojącym przy tej głównej arterii. Po tym wciskamy się w wąskie uliczki Starego Delhi. Jest ciężko, i praktycznie stoimy, bo tu zapewne nikt nie pozostaje w domu. Całe życie toczy się na zewnątrz.
Towary ze sklepów, dostawcy dóbr wszelakich z ogromnymi tobołami na głowach, szwaczki prasujące ubranie, tuż przed odbiorem przez klienta.
I trzeba nie mieć wyobraźni aby pchać się przez ten tłum z wózkiem pełnym lichi. Albo rykszą, tak jak my. Wreszcie nie wiem jakim sposobem docieramy do zaułka biegnącego na tyłach świątyń. Wszędzie schody, kunsztownie rzeźbione frontowe portale i drzwi. Chcemy zatem wejść do mijanej wcześniej świątyni sikhijskiej. Stojący obok człowiek kręci głową. Nie można, już jest zamknięta. Szkoda, zatem wracamy.
Robimy fotki złotym kopułom sikhijskiej świątyni Gudwara Sisgandz, i innym miejscom modlitw czy kultu, stojącym przy tej głównej arterii. Po tym wciskamy się w wąskie uliczki Starego Delhi. Jest ciężko, i praktycznie stoimy, bo tu zapewne nikt nie pozostaje w domu. Całe życie toczy się na zewnątrz.
Towary ze sklepów, dostawcy dóbr wszelakich z ogromnymi tobołami na głowach, szwaczki prasujące ubranie, tuż przed odbiorem przez klienta.
I trzeba nie mieć wyobraźni aby pchać się przez ten tłum z wózkiem pełnym lichi. Albo rykszą, tak jak my. Wreszcie nie wiem jakim sposobem docieramy do zaułka biegnącego na tyłach świątyń. Wszędzie schody, kunsztownie rzeźbione frontowe portale i drzwi. Chcemy zatem wejść do mijanej wcześniej świątyni sikhijskiej. Stojący obok człowiek kręci głową. Nie można, już jest zamknięta. Szkoda, zatem wracamy.
Jest już po południu, zatem postanawiamy zaliczyć część obowiązkową, aby jutro już od rana podążać śladami muzułmańskich władców Delhi.
Jedziemy zatem do dzielnicy rządowo-reprezentacyjnej, zaprojektowanej i zbudowanej w epoce brytyjskiego imperium.
Przez otoczony fontannami Plac Zwycięstwa, obok Gmachu Parlamentu i ogromnych klasycystycznych budynków Sekretariatu, pniemy się na szczyt wzgórza Raisina, do znajdującego się tam majestatycznego założenia pałacowego przeznaczonego niegdyś dla Wicekróla.
Obecnie jest siedzibą Prezydenta Indii. Nie można zatem wejść na ten teren. Strażnik pozwala wyłącznie podejść do bramy. Ale za to do jakiej!!. Na dwóch kolumnach z piaskowca, osadzone są skrzydła ogromnej bramy, pięknie zaprojektowanej i jeszcze lepiej wykutej w metalu. Warto zrobić zdjęcie takiej metaloplastyce.
Potem jeszcze na krótko zatrzymujemy się na przeciwległym krańcu tego założenia urbanistycznego, przy Bramie Indii i znowu przy fontannach opanowanych jek zwykle przez kąpiących się w nich małych Indusów.
Na zakończenie dnia, kierowca proponuje odwiedzić jeszcze Birla Temple. To istotnie taka osobliwość. Pewien bardzo bogaty kupiec, imieniem Seth Raja Baldevdass Ji Birla, mający zapwne takie same problemy jak i ja, ze zrozumieniem: jakie są religie w Indiach, dlaczego powstały i jaka misja im przyświeca, w środku dużego założenia parkowego zbudował ogromną świątynię dla, tu cytuję z dużej tablicy informacyjnej, „wszystkich Indusów wszystkich wyznań: Sanatanistów, Aryasamajistów, Sikhów, Jainistów czyli Dżinistów i wreszcie dla Buddystów”. Zgodnie z życzeniem fundatora, mogą tu się gromadzić, modlić, medytować, organizować święta i wystawy. Błądząc wśród licznych utworzonych wewnątrz: ołtarzy, świątynek, kapliczek, posągów bóstw i innych form niezbędnych do duchowych przeżyć, można przy każdej z nich przeczytać szczegółową informację na temat poszczególnych wyznań, ich bóstw, świętych ksiąg i dróg proponowanych dla osiągnięcia nirwany.
Po zapoznaniu się z tą Wikipedią sprzed ponad wieku, wszystko o czym marzyliśmy to był prysznic i kolacja. Na nic zdały się propozycje kierowcy, aby koniecznie, jeszcze dzisiaj, odwiedzić „a very good shop, sir”.
- No way, kazaliśmy się zawieźć do hotelu.
Nomad,
Delhi, 10 czerwca, 2011
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz