niedziela, 31 lipca 2011

Nasz Radżasthan (5) - Fetehpur Sikri opuszczone miasto Akbara

Drugi dzień w Agrze, najdłużej funkcjonującej stolicy imperium Wielkich Mogołów. Po wczorajszych rarytasach: Mathura, Czerwony Fort i Tadż Mahal, połozonych na zachodnim brzegu świętej rzeki Yamuny, czas na oddech i odrobinę relaksu.
Rozpoczynamy od wschodniego brzegu Yamuny, gdzie wśród pięknie zaprojektowanych parków i ogrodów, już od czasów pierwszego Mogoła Babura, lokowano pałace możnowładców dworu sułtańskiego i ich mauzolea.

Zatrzymujemy się nad brzegiem rzeki, aby poprzez poranną mgłę i ponad leniwie płynącą rzeką, po raz ostatni, spojrzeć na majestat Tadż Mahal.
Legenda głosi, że przed śmiercią, Mumtaz Mahal poprosiła sułtana o spełnienie jej trzech życzeń. Pierwsze – aby zaopiekował się jej wszystkimi dziećmi. A było ich dziesięcioro. Drugim życzeniem było, aby już ponownie się nie ożenił. A trzecim, jak wszyscy wiemy, aby zbudował jej mauzoleum, będące świadectwem ich wiecznej miłości. Shahdżahan te trzy życzenia spełnił.
Mówi się, że po śmierci ukochanej żony, sułtan planował budowę kopii Tadż Mahal, tyle że czarnej, usytuowaneg na przeciwległym brzegu Yamuny, tu gdzie właśnie jesteśmy. Stąd przez wieki mógłby widzieć stojące po drugiej stronie rzeki białe Mauzoleum. Ale to historia dla wspomnianych wczoraj nastolatków.
Romantyczne historie są dlatego romantyczne, bo trwają krótko i często mają tragiczny finał. Proza życia biegnie niezmiennie swoimi utartymi torami, wyznaczonymi przez naturę i rozsądek Homo Sapiens.
Tak też stało się z naszymi bohaterami. Shahdżahan nie siedział, patrząc w zadumie na Tadż Mahal. Spełniając ostatnie życzenie Mumtaz Mahal, zaplanował i rozpoczął budowę mauzoleum zaraz po jej śmierci w 1631 roku, ale jeszcze przed ukończeniem jego budowy, podjął decyzję o przeniesieniu siedziby dworu Mogołów spowrotem do Delhi, co miało miejsce w roku 1638.

*    *    *

Najbardziej interesującym przykładem możnowładczej architektury wschodniegu brzegu Yamuny, jest Mauzoleum Itimad ud-Dauli - pochodzącego z Persji, ministra finansów,  zwanego „Wielkim Skarbnikiem” cesarstwa Mogołów. Działał za panowania Dżahangira, a ten niezwykły grobowiec, zbudowała jego córka Nur Dżahan, ukochana żona wspomnianego wcześniej sułtana Dżahangira.
Nur Dżahan, przypomnę, to właśnie ta „jedna jedyna” wypatrzona przez Sułtana, spośród wielu kupujących na wewnątrzpałacowym bazarze w Czerwonym Forcie. Można by się zżymać, że nie jest trudno pośród tłumu wypatrzyć pięknych, mądrych i na dodatek dobrze urodzonych. Ale prawdą jest, że Nur Dżahan była osobą niezwykłą. Olśniewała wszystkich swą urodą i mądrością, była „perłą w koronie” Sułtanatu i jak to często bywa, jego szarą eminencją.

Zbudowany przez nią grobowiec ojca, jest nazwany „marmurową szkatułką na klejnoty”, bowiem do jego wykończenia, po raz pierwszy, wykorzystano: biały marmur, kolorowe mozaiki, kamienne inkrustacje, ażurowe panele i bogatą sztukaterię. A wszystko za sprawą sprowadzonych z Siraz i Buchary, perskich rzemieślników i artystów. Ten grobowiec wyznaczył nowy kierunek w architekturze Mogołów, którego ukoronowaniem jest Tadż Mahal.
Wcześniej, wywodzący się z Afganistanu, Mogołowie do budowy swoich: fortów, pałaców, meczetów czy grobowców, wykorzystywali niezmiennie czerwony piaskowiec. Z pokolenia na pokolenie ich budowle stawały się coraz bardziej finezyjna w kształcie i bogatsze w rzeźbę. Ale ciągle był to czerwony kamień. Mauzoleum Itimad ud-Dauli wyznaczał zatem nowy trend.

Już sama Brama Mauzoleum wieści, że wchodzimy w zupełnie inny artystycznie świat. Jeszcze z czerwonego kamienia, ale jakże bogato inkrustowana białym marmurem w pyszne wschodnie wzory. Jeszcze się nie możemy nadziwić wspaniałemu sklepieniu bramy, a tu następne zaskoczenie – za nią, w środku ogrodu, ta właśnie „szkatułka”. Sama bryła może nie imponuje: parterowa budowla, zwieńczona nie kopułą ale obszernym pawilonem, z czterema niskimi minaretami w rogach. Ale za to wykonanie!!!. Cała z białego marmuru, bardzo bogato inkrustowanego żółtym, brązowym i czarnym kamieniem.
W środku ogromna komora grobowa, ale nie ma w niej nic ze spokoju i majestatu śmierci. Po pierwsze kolorowy sufit z bogato złoconą sztukaterią. Wszystkie prześwietla zamknięte rzeźbionymi misternie ażurami. A podłoga – w piękne mozaiki. Wreszcie na środku, wykonane z żółtego marmuru, tumby Itimad ud-Dauli i jego żony. 

Jest coraz cieplej i pojawiają się pierwsi zwiedzający. Trzeba się żegnać z Agrą. Mijając Ogród Odpoczynku oraz wyrastające ponad zieleń parków pawilony pałacyków, jedziemy w stronę Sikandry oraz Fatehpur Sikri, świadectwa architektonicznej działalności największego z Mogołów, sułtana Akbara.

Zaczynamy od, położonej najbliżej Agry, Sikandry z jej Mauzoleum Akbara. Trzeba to zobaczyć, bo tutaj właśnie widać, opisaną wcześniej, zmianę stylów.
Podobno, Akbar sam zajął się zaprojektowaniem swojego Mauzoleum. Ponieważ długo nie mógł się doczekać męskiego potomka, zatem zaczął również sam je budować.
Ale miał szczęśćie. W roku 1568, suficki mistyk Salim Cisti przepowiedział Akbarowi, że doczeka się syna. I tak się stało.
Po śmierci, jego syn Dżahangir, dokończył budowy Mauzoleum, zmieniając projekt i znacznie je rozbudowując. W efekcie powstało dzieło osobliwe. W środku ogromnego zespołu parkowego stoi zbudowane z czerwonego marmuru, skromne, jak na wielkość Akbara, Mauzoleum. A prowadzi do niego, ogromna i wspaniale zaprojektowana, już przez jego syna, Brama Wejściowa.
Przewodnik twierdził, że ta majestatyczna Brama z wieńczącymi je czterema smukłymi Minaretami stała się kanonem dla wszystkich późniejszych grobowców, w tym Tadż Mahal. Cała bryła, jest zbudowana z czerwonego kamienia, ale tak bogato inkrustowana białym marmurem i czarnym łupkiem, że ta czerwień kamienia z trudem się przez nie przebja.
Z czterech naroży strzelają w góre smukłe Minarety zwieńczone pawilonami. Całe białe. Gdzieś to już widziałem. Przewodnik miał rację – są identyczne w formie z tymi z Tadż Mahal. Do ogrodu z Mauzoleum Akbara, wchodzi się przez wysoką bramę, której wnętrze i sklepienie są również bogato inkrustowane.
Zatem przechodzimy i... nie ma zaskoczenia. Bo w głębi stoi zgrabna kilkukondygnacyjna bryła, cała zbudowana z czerwonego kamienia, jeszcze za czasów Akbara. Wszystko co mógł dla ojca zrobć jego jedyny syn, to dokleić do tej budowli bogato inkrustowany fronton bramny, ozdobić bogatą sztukaterią główną komorę grobową, a tumby rodziców umieścić na, posadowionym ponad pawilonami,  tarasie. Trzeba przyznać, że zrobił to z wielkim smakiem. Taras z tumbami to piękny ażur, cały zrobiony z białego marmuru.

Znowu zrobiło się tłoczno przy głównym wejściu, i wzrosła ilość chętnych do zrobienia sobie zdjęcia z Aśką. Trzeba zatem uciekać. Jedziemy już prosto do Fetehpur Sikri.

*    *    *

Te miejsca chciałem koniecznie zobaczyć, od czasu przeczytania „Czarodziejki z Florencji” Salmana Rushdiego. Byłem we Florencję już kilka razy. Podziwiałem nie tylko te jej „must see”: Bazylikę  Santa Maria del Fiore, Galerię Ufficio czy spinający Arno i zabudowany sklepikami Ponte Vecchio. Ale również całe tego miasta usytuowanie, jego bogate domy i malownicze zaułki. Czytając książkę, mogłem zatem sobie wyobrazić florencką scenerię, w jakiej rozgrywają się losy bohaterów „Czarodziejki”. W przypadku fabuły rozgrywanej w Indiach mogłem wyłącznie trzymać się kurczowo tekstu Salmana. W Indiach wtedy jeszcze nie byłem i miejsc tych nie mogłem znać.

Miejsca tyleż piękne co tajemnicze. Bo co można powiedzieć o ogromnym zespole pałacowo miejskim Fatehpur Sikri i górującym nad nim muzułmańskim zespołem świątynnym Dżama Masdżid, opuszczonym przez ludzi, w kilkanaście lat po jego wybudowaniu.

Zatrzymujemy się na parkingu, gdzie z uwagi na posezonowy brak turystów, na każdego wysiadającego z samochodu, rzuca się od razu kilku przewodników. Oczywiście wszyscy „spik inglisz” i z plakietkami licencjonowanych przewodników. Nie wspominam już o chmarze sprzedawców: albumów, kartek pocztowych, koralików i bransoletek. Wybralismy jednego bo mówił dobrze po angielsku. Miał ostre rysy sycylijskiego rozbójnika i jakiś taki artystyczny nieład we włosach. Od razu go polubiliśmy.

Sułtan Akbar, podjął się budowy tego ogromnego załozenia urbanistycznego, położonego na rozległym zboczu skalnym, u stóp którego rozciągało się duże jezioro, w roku 1571. Jak powiedział nasz przewodnik, w dowód wdzięczności dla sufickiego mistyka Salima Cisti, mającego na tej górze swoją pustelnię.

Zaczynamy od Bramy Agry, dolnej bramy wejściowej do zespołu pałacowego Akbara.
Muszę przyznać, że po zwiedzeniu delhijskiego Czerwonego Fortu i Fortu w Agrze, tu w Fetehpur Sikri, poruszaliśmy się jak we własnym domu. Wiedzieliśmy, dlaczego wjazd do pałacu usytuowany jest tak, a nie inaczej, oraz jak Plac Audiencji Publicznych, wraz z otaczającymi go obiektami, wzmacniał głos władcy siedzącego w Diwan-e Am.
Krużgankami za Pałacem Audiencji Publicznych, przechodzimy do Wewnętrznej Cytadeli. Mieści się tu Pałac Sułtana, z jego sypialniami, wyposażonymi m.in. w takie wynalazki jak kanały nadmuchu powietrza. Z pałacowego tarasu, widać znajdującą sie poniżej kwadratową sadzawkę, z wyspą na środku, dla muzyków umilających Sułtanowi wypoczynek. Jak powiedział przewodnik,  często gościł tu jeden ze słynnych Dziewięciu Klejnotów Akbara, muzyk Tansen, który, jak głosi legenda, potrafił potęgą swego głosu, gasić lampki oliwne.

Po przeciwległej stronie Wewnętrznej Cytadeli znajduje się Diwan-e Khas, Pawilon Audiencji Prywatnych i Narad. Otwarty na wszystkie strony, z jedną centralnie umieszczoną kolumną, na górze której zasiadał Sułtan. Z górnej platformy, mógł widzieć wszystkich, i wszystkimi zwiadywać, nie będąc jednocześnie dla nikogo z zebranych dostępny.  Można się było do niego dostać, wchodząc schodami prowadzącymi na krużganek pierwszej kondygnacji, a stamtąd, jednym z trzech wąskich i strzeżonych pomostów.

Przechodzimy do położonej wyżej, części prywatnej Pałacu Sułtana. Tu uwagę zwraca pięciokondygnacyjny, z szerokimi tarasami Pałac Żon Sułtana. Wysoko położone tarasy, osłonięte jedynie ażurowymi ekranami, zapewniały przewiew powietrza nawet w najbardziej upalne dni.

Funkcjonalnie, niby wszystko takie samo, jak i we wcześniejszych, też zbudowanych z czerwonego kamienia pałacach Delhi i Agry. Ale tu jest jakoś inaczej. Jest przede wszystkim przestronniej, bo kolejne części zespołu pałacowego położone są na rozległych tarasach góry. Drugie, co rzuca się zwiedzającemu w oczy, to niezwykłe wprost bogactwo elementów architektury. To efekt stabilizacji Sułtanatu. Akbar dokończył dzieła podboju, łącznie z królestwami północy, i można było wreszcie dokonać konsumpcji tych dóbr, czyli wchłaniać i dokonywać syntezy, tego co najlepsze i najpiękniejsze. Stąd często tu spotykany wielokulturowy wystrój wnętrz pałacowych, portali i kolumn.

Dlaczego zatem to piękne miejsce zostało porzucone, po czternastu latach od rozpoczęcia jego budowy, czyli w roku 1585. Jedna z teorii mówi, że szybko rosnący dwór Sułtana, ludzie do jego obsługi, wreszcie rzesze nowych mieszkanców, tłumnie przybywających  z nadzieją na lepsze, szybko wyczerpali lokalne zasoby wodne. Widomym tego znakiem miało być gwałtowne wysychanie dużego, ale jak się okazało, płytkiego jeziora, ponad którym zaprojektowano Fetehpur Sikri.
Przewodnik mówi, że to nieprawda, że w owej dobie budowano wystarczająco duże i długie akwadukty, zbiorniki wodne i podziemne cysterny, aby zabezpieczyć w wodę mieszkańców Fetehpur Sikri. Twierdzi, że powodem opuszczenia miasta bylo lepsze położenia strategiczne Delhi, z którego rozpoczęli swój triumfalny pochód Muzułmanie.

Natura chciała zapewne też coś dodać do tej niesamowitej scenerii opuszczonego miasta. Gdy tylko weszliśmy w obręb pałacowych murów, nadciągnęły, niewiadomo skąd, niskie granatowe chmury. A spod nich, co chwila zrywały się wichury wynoszące pył, gdzieś tam z nisko położonej wioski, aż w mury pałacu. Deszczu na szczęście było niewiele. W gazetach, jakie przeczytałem następnego dnia, już w Dżajpurze, napisano, że były to „pierwsze pocałunki monsunu”. Romantycznie napisane, ale gdy byliśmy tam na górze, tylko z przewodnikiem, to wyglądało całkiem posępnie.

Przestało padać i można opuścić zespół pałacowy, by wspiąć się do zbudowanego na szczycie Dżama Masdżid.
Mam tylko jeszcze jedno pytanie. Gdzie jest Hiran Minar, ta Wieża Kłów, od której się rozpoczyna historia bohatera „Czarodziejki”. A to zupełnie nie tu, mówi przewodnik, i pokazuje nam stojącą daleko w dole kamienną wieżę.

*    *    *
Dżama Masdżid to rozległy meczet wieńczący górę, na której tarasach położone jest Fetehpur Sikri. Tu znajdowała się pustelnia Salima Cisti i tu znajduje się jego grób, do którego nieprzerwanym strumieniem ciągną wierni muzułmanie. Wdzięczny za spełnienie przepowiedni i urodzenie syna, Akbar nadał temu miejscu niezwykła oprawę. Zbudował tu ogromny Meczet Główny, z dwoma stojącymi po bokach Pawilonami, koronkowy Pawilon mieszczący Grób Salima Cisti, a cały ogromny dziedziniec, otoczył czworobocznym krużgankiem.

Na dziedziniec Meczetu wchodzimy, znajdującą się we wschodniej pierzei Bramą Królewską. Przed Bramą, jak wszędzie, kłębi się tłum sprzedawców wszystkiego i przewodnicy. Zdejmujemy sandały, Aśka zasłania chustą włosy oraz odkryte ramiona i już wchodzimy do środka.
A tu rzeczywiście cud. Święte miejsce. Granatowe chmury z plującym deszczem gdzieś zniknęły i zaświeciło ostre popołudniowe słońce, ukazując naszym oczom zalany słońcem i kałużami, ogromny dziedziniec, z zamykającą go fasadą Głównego Meczetu.
Tu panował inny świat. Jak nie z tej epoki. W krużgankach siedzieli zajęci wyłacznie sobą wierni i handlarze. Przed Grobem Salima Cisti wiła się długa kolejka wiernych, aby pomodlić się i dotknąć rękami i czołem materii, okrywającej grób świętego. Wokól dziedzińca dumnie paradowały słonie, wożąc na grzbietach turystów i dzieci.

Idziemy w stronę Grobu i ustawiamy się w kolejce, aby przyjrzeć mu się z bliska. Gdyż warto. Koronkowy iście pawilon, z ażurowymi ścianami, zbudowany jest z białego marmuru. W środku, pod baldachimem, i otoczony barierką, znajduje się grób świętego. Wokół grobu, uwijają się strażnicy. Coś przyjmują od podchodzących, przekładają, komenderują ruchem. Uwijają się jak w ukropie, ale ja nic z tego nie rozumiem, nie jestem z tej parafii.

Wychodzimy i krużgankiem docieramy do Głównego Meczetu. Strzelista konstrukcja , jak gotyckich katedr, bogato zdobione ściany i pięknie sklepienia. Z jednego z nich zwisa misternej robory lampa. Pytam się przewodnika co to jest. To jedna z lamp podarowanych przez Wicekróla Indii lorda Curzona, wielkiego miłośnika kultury Indii. Zrobił wiele dla uratowania przed zniszczeniem zespołu Fetehpur Sikri i Dżama Masdżid. Te miejsca „zaczarowane” wyróżniał w sposób szczególny, darowując opiekunom tych miejsc, właśnie takie pięknie zdobione lampy. Aby te miejsca rozświetlały dla dobra całej ludzkości. Przewodnik wymienił z siedem takich miejsc. Jedno już widzieliśmy – to Tadż Mahal. Na kolejne przyjdzie czas w Dżajpurze.

Z Głównego Meczetu, krużgankami drepczemy, już nieco zmęczeni, do ostatniej atrakcji Meczetu – Bulard Darwaza. To ogromna, ponad 50 metrowa Brama, zakomponowana w południowej pierzei dziedzińca. Została zbudowana przez Akbara w 1573 roku, dla upamiętnienia ostatecznego podboju bogatego Gudżaratu. Od tej pory ta majestatyczna Brama, stała się kanonem dla innych tego typu budowli. Tyle, że tu, w tym miejscu jest ona tam bez sensu. Jest to zapewne dlatego, że tylko ta pierzeja była niezagospodarowana. Po obejrzeniu wnętrza Bramy, zrobieniu paru fotek przy okutych końskimi podkowami skrzydłach Bramy, wychodzimy na szerokie schody, a tam za nimi już tylko ostra skarpa w dół. Trochę tak bez sensu, jak Brama Indii w Mumbaju, która prowadzi z miejskiego parku przy ekskluzywnym Hotelu Taj Mahal, prosto do basenu portowego.

*    *    *

To wszystko na dzisiaj. Odpoczęliśmy nieco siedząc na schodach pod Bulard Darwaza. Zatem ponownie przez Bramę Królewską i zespół pałacowy wracamy na parking.
Wsiadamy do samochodu i ruszamy, bo dzisiaj czeka nas jeszcze długa droga do baśniowego Dżajpur.

Zanim jednak tam dotarliśmy, w planie mieliśmy odwiedzić ptasi rezerwat w Bharatpur. Ale suchy i spalony słońcem Radżasthan to nie Karnataka z rzekami, rozlewiskami i błotami. Tu nie ma czego szukać. Zresztą jak tu zobaczyć jakiegoś ptaka, a co dopiero go uslyszeć, gdy jest późne popołudnie, słońce jeszcze mocno grzeje i nawet w cieniu jest nieco poniżej 40 stopni. Zrezygnowalismy.
Około 10-ej wieczorem dotarliśmy do Hotelu.

Nomad

Dżajpur, 13 czerwca, 2011 roku

sobota, 30 lipca 2011

Nasz Radżasthan (4) - Mathura i Agra

Wyjeżdżamy wcześnie rano, bo kierowca sugerował, aby w Tadż Mahal być jak najwcześniej. Nie dlatego żeby uniknąć tłoku przy kasach, bramkach i wszędzie w środku, bo takiego nie ma - początek czerwca to nie jest w Indiach sezon na zwiedzanie. Ale dlatego, że w lokalnej telewizji ostrzegali przed wyjątkowo upalnym dniem. Ma być około 45 stopni w cieniu. Zatem ruszamy z większymi niż zwykle zapasami wody, co najmniej po 5 litrów na głowę.

Wzdłuż autostrady, jak widać, dzień się budzi, bo Indusi usiłują się wcisnąć do wszystkiego co się porusza. To nic, że nie ma już miejsca w środku autobusu. Można jeszcze po drabince szybko wspiąć się na dach i tam przycupnąć. Tym, co nie załapią się nawet na drabinkę, pozostaje stanąć na tylnym zderzaku, chwytając się jedną ręką tejże drabinki, a drugą opierając na odstającym kloszu tylnych świateł. Kierowca musi zatem ruszyć ostro z miejsca, wyłącznie w trosce o bezpieczeństwo pasażerow – kto spadnie z dachu lub odpadnie ze zderzaka, zostanie na przystanku i nie wypadnie na autostradzie. Bo wtedy może być nieszczęście.

Siedzę w samochodzie i rozglądam się z nieskrywaną ciekawością, bo wczesny ranek to jedyny czas, aby zaobserwować Indusa w ruchu. Potem już tego nie zobaczymy, aż do późnego zmierzchu. Przez caly bowiem czas trwa on nieruchomo, wpatrzony beznamiętnie przed siebie, siedząc na wózku, z którego sprzedaje: limonki, mango lub pojawiające się właśnie na rynku lichi. Trwa w zacienionej bramie, w pozycji kucznej i też obserwuje. Nie czyta, nie nawołuje by znaleźć kupca, nie delektuje się chłodnym napojem. On trwa.

Po jakimś czasie, znudzony obserwacją, sięgam po przewodnik, aby jeszcze raz sprawdzić co poleca on zobaczyć. Otwieram, a tu... . Mathura i zdjęcie jak z Wenecji – natłok domów i świątyń taki, że zdają się wpychać te pierwsze z brzegu do wody. I to do jakiej – świętej rzeki Yamuna. Sprawdzam gdzie to jest. Niecałe 20 km w kierunku, w którym zmierzamy, i jeszcze z dziesięć w bok od autostrady. Mówię o tym odkryciu kierowcy, a on na to, że warto, ale tam nie można dojechać, można wyłacznie dojść. Patrzę na Aśkę pytającym wzrokiem,  czy chce nam się iść w ten upał kilka kilometrów. Uśmiecha się i kiwa głową, że tak.

Po zjechaniu z autostrady i przejechaniu paru kilometrów, kierowca zatrzymuje samochód i mówi, że dalej już się nie da jechać. Zabieramy zatem ze trzy butelki wody i wychodzimy. Idziemy wraz z ludźmi. Tu nie można zabłądzić – wszyscy o tej porze zmierzają w stronę rzeki, aby modlitwą i kąpielą w świętej rzece rozpocząć kolejny dzień.

Przełażąc ponad żebrakami, omijając zady świętych krów, popychani przez rykszarzy i wciskani w bramy domów przez motocyklistów, zwolna posuwamy się w stronę rzeki. Upał narasta i już cali jesteśmy zlani potem. Ale iść trzeba, skoro tyle już przeszliśmy. Mijamy meczet i wreszcie docieramy do bramy, oznaczającej początek świętego miasta. Tu są już tylko świątynie, klasztory, domy modlitw i kapliczki. Incredible India - wszystko zniszczone, walące się, zardzewiałe, pomalowane byle jak i zabite deskami, gdy już nawet Indusom straszno tam wejść.

*    *    *

Leżąca nad świętą rzeką Mathura to rzeczywiście miasto niezwykłe. Jest znanym miejscem kultu, bo tu według mitologii Indusów, przyszedł na świat, i rozpoczął swą działalność Kriszna. Jeden z ich najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych bogów.
Według lokalnego przewodnika, na którego nadzialiśmy się gdzieś po drodze, miasto liczyło kiedyś ponad sto świątyń. Ale z chwilą nadejscia Islamu, muzułmanie rozgrabili bogate świątynie i większość z nich zniszczyli.

Do dzisiaj pozostało ich niewiele ponad dwadzieścia, bo z tego zniszczenia miasto już nigdy się nie podniosło.

*    *    *

Docieramy do rzeki, rzeczywiście świętej, bo słaby powiew wiatru pozwala złapać głębszy oddech, zdjąć plecak, napić się wody i odkleić ubranie szczelnie przyklejone do każdego skrawka ciała.
Zaczynamy robić zdjęcia ghattów, z ich szerokimi, kamiennymi schodami, po których wierni, już po złożeniu ofiary przed wizerunkiem Kriszny, schodzą do rzeki, by obmyć w niej swe grzeszne ciała.
Sesje przerywa lokalny gondolier. Nie zna slowa po angielsku, ale zapraszającym ruchem ręki wskazuje łódkę. Rozumiemy. Nie pytamy nawet o cenę. Schodzimy w dół i rozsiadamy się wygodnie na pledach rozłożonych na puncie. Najpierw spływamy z biegiem rzeki, aż pod sam Fort, strzegący kiedyś świętego miejsca. Potem zawracamy w górę rzeki obserwując jakąś ceremonie. Od brzegu odbija bowiem kilkanaście łódek, powiązanych ze sobą kolorowymi wstęgami, by dotrzeć do znajdującej się na środku rzeki niewielkiej mielizny. Tam wysiadają i też się kąpią. Gondolier widzi nasze zdziwienie w oczach, że pomimo upalnego dnia można się kąpać w tak brudnej wodzie. Śmieje się, odkłada wiosła, nabiera w złożone dłonie wodę z rzeki i pije. Pokazuje, że nic się stać nie może, bo to święta rzeka Yamuna

Zrobiliśmy pełną pętlę. Koniec wycieczki. Schodzimy z łódki, płacimy i znowu pytanie: czy wracamy tą samą drogą czy inną. 
- Jasne że inną, mówi Aśka, tamta jest zatloczona.
Posuwamy się zatem uliczką biegnącą wzdłuż domów, stojących równolegle do rzeki. Znowu krowy, żebracy, zarośnięci i kolorowo ubrani pielgrzymi, muzułmanie trzymający straż w cieniu bramy meczetu, aby żaden niewierny, a tym bardziej białas, swoim zakurzonym sandałem nie zbrukał nawet skrawka ziemi przynależnej do świątyni. Osły z siedzącym na jednym z nich poganiaczem, sprzedawca garnków i pierwsze wózki na „balonówkach” z ciągnącymi je wielbłądami. A więc to tu zaczyna się egzotyka północy Indii.
Idziemy tak, i nawet nie spostrzegliśmy, że dawno już minął czas powrotu, wstępnie ustalony z kierowcą. Tu już da się przejechać. Łapiemy motorykszę i po kilku kilometrach, docieramy do naszego nerwowo rozgladającego się wokoło kierowcy. Wsiadamy do samochodu i pijemy. Komórka też piszczy, że jej bateria również by się czegoś napiła. Sięgam po nią, a tu wszystko mokre. Skórzany pasek, ugotowany moim potem, puścił farbę i dookoła mojej kurty, w kolorze  jasnego amarantu, porobiły się ciemne zacieki. Skórzany futerał na komórke - istna gąbka „prosto z kapieli”. Na szczęscie telefony są teraz wodoodporne.

*    *    *

Zrobiło się południe i musimy zmienić plany zwiedzania Agry. Najpierw obiad, potem Fort a już wieczorem, jak się ochłodzi pójdziemy zwiedzać Tadż Mahal.

Agra, była stolicą Mogołów od XVI wieku, aż do 1638 roku, kiedy to Shahdżahan, ponownie przeniósł dwór do Delhi. Była świadectwem szczytu ich potęgi i jak magnes ściągała naukowców, artystów, architektów i rzemieślników. A wszystko na potrzeby Sułtana, jego rozrastającego się dworu i możnowładców. My w ciągu dzisiejszego popołudnia planujemy zobaczyć dwie perełki, ale obie znajdujące się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Najpierw Czerwony Fort, zbudowany przez Akbara w latach 1565 – 1573.  Już z daleka widać wyniosłość zamkniętą potężnymi murami. Po przekroczeniu równie potężnej Bramy Głównej, dostajemy się na niewielki plac, zamknięty po przeciwległej stronie wysokimi basztami. Resztki polichromii na ich wysokich murach ograniczających plac, dają wyobrażenie jak dostojnie Fort witał wchodzących. Bo to właśnie Plac Powitań. Tu, z górnych krużganków baszt, Sułtan wraz z dworem witał swoje zwycieskie wojska wracające z wojen. Pomiędzy basztami, z boku do głównej osi Placu kryje się kolejna brama, okuta i zbrojna w kolce przeciwko słoniom bojowym. Usytuowana w ten sposób, była niewidoczna dla potencjalnych agresorów, którym udałoby się sforsować Bramę Główną. 
Przekraczamy ją, aby długą i wąską, ograniczoną z dwóch stron wysokimi murami rampą, wspiąć się do kolejnej bramy. To była kolejna „pułapka na Prosiaczka”. Gdyby nawet potencjalnemu agresorowi, udało się otworzyć i drugą bramę, na nieszczęśników czekały toczące się spod trzeciej bramy ogromne kamienne kule.

Ale w końcu nie musimy być agresorami. Możemy jako wierni Sułtanowi poddani przekroczyć i tą trzecią bramę, aby znaleźć się na Placu Audiencji Publicznych – Diwan-e  Am. W jednej z jego pierzei zbudowany jest Pałac Audiencji z lasem kolum i koronkowo wykończonymi łukami i stropami. To tu, siedząc na tronie, Sułtan podejmował delegacje i stąd przemawiał. Dlatego architekci zabudowali Plac Audiencji tak, aby głos Sultana docierał do każdego uczestnika  audiencji.
Wskoczyliśmy na platformę Pałacu, by choć na chwilę schronić się w  jego cieniu. Stamtąd schodami przeszliśmy na pierwszą kondygnację, z jej Pałacem Sułtana, pałacami jego żon i pawilonami córek.
Przewodnik pokazuje dziedziniec wewnętrzny, który przez kolejnych władców spełniał najróżniejsze funkcje. Był więc pałacowym stawem, ze znajdujacym się na środku Pawilonem. Był wspaniałym ogrodem. Był wreszcie wewnątrznym bazarem, na którym, ze swoich pałcowych okien, Dżahandżir zobaczył niezwykłej urody i mądrości Nur Dżahan - pochodzącą z Persji, swoją przyszłą małżonkę.

Docieramy wreszcie do baszt zwieńczających pałac od strony rzeki. W oddali, również nad brzegiem Yamuny, w rozedrganej od popołudniowego żaru mgiełce, migotały olśniewające bielą minarety i kopuła Tadż Mahal. Musimy opuścić Czerwony Fort, aby nie zabrakło czasu na ostatnie w tym dniu „must see”.

*    *    *

Muszę się przyznać, że słysząc te wszystkie och i ach, oraz widząc różne wymuskane w Photoshopie zdjęcia z Tadż Mahal w roli głównej, nie pałałem zbytnio chęcią, aby go zobaczyć. Ot, ładnie wykonana konstrukcja z białego marmuru, w otoczce romantycznej historii i opakowana westchnieniami pewnie wszystkich nastolatek świata. W końcu, która z nich nie chciałaby być ukochaną żoną sułtana?

Pierwszy raz pomyślałem, że w tej budowli coś jednak jest, gdy tak stałem na tarasie  górnego pawilonu w Czerwonym Forcie i przyciskając moją małą kamerkę do marmurowej kolumny usiłowałem uchwycić zoomem, odległą, niemal zawieszoną w powietrzu, białą bryłę Taj Mahal. I nie udało mi się. Musiałem zatem zobaczyć to z bliska.

I stało się dokładnie to samo co kilka dni temu, gdy przekroczyłem, drugą wewnętrzną bramę Mauzoleum Humajuna, tyle że na bez porównania większą skalę. Po przejściu przez różne bramki i kontrole osobiste, wchodzimy w cień bramy i podobnie jak wszyscy nieruchomiejemy. Bo tam daleko, poza Sadzawką Lotosu i za Kanałem, ciągnącym się przez całą długość Ogrodu, lśniła w niskim już o tej porze słońcu bryła Mauzoleum. Ależ ona jest ogromna. Widziani z daleka, stojący na Platformie ludzie to po prostu malutkie mrówki.
Zdumiewają nie tylko proporcje tej ogromnej bryły, której sama kopuła ma 44 metry wysokości – pomyślcie tylko, kilkanaście pięter. Zachwyca cała kompozycja: Mauzoleum, cztery, symetrycznie rozmieszczone wokół Mauzoleum Minarety i wreszcie dwie stojące po bokach, niższe i idealnie symetrycznych bryły: Meczetu i Domu Gościnnego. To one niejako spajają ogromną bryłę Minaretu i strzeliste formy minaretów. Spinają je z Platformą.
Nie będę się rozpisywał na temat zauroczenia bezprzecznym pięknem Tadż Mahal, bo robią to wszyscy, którzy go zobaczyli. Ja powiem słów parę o maestrii jego projektantów, budowniczych, rzemieślników i artystów, dzięki którym to arcydzieło powstało.

Warto tu przypomnieć, że jego budowę rozpoczęto wkrótce po śmierci Mumtaz Mahal, w 1631 roku, aby ukończyć ostatecznie w 1643 roku. A zatem po 12 latach. W pracach uczestniczyło początkowo 5 tysięcy rzemieślników i artystów, którzy w trakcie pracy wyszkolili następną, 15-o tysięczną armie swoich uczniów. Zatem nawet w skali zaangażowanych, wysoko kwalifikowanych kadr, to dzieło jest wyjątkowe.

*    *    *

Zacznę od podstaw, bo Shahdżahan postanowił zbudować Mauzoleum tuż nad samą świętą rzeką Yamuną. Aby zagwarantować stabilność tej ogromnej masy, jakim jest mauzoleum, zbudowane z ciężkiego marmuru,  i uniezależnić go od zmian poziomu wody w warunkach monsunu i suszy, na całym obszarze parku, w którym Tadż Mahal miano posadowić, wywiercono kilkadziesiąt studni (przewodnik mówił że 28), a następnie wszystkie je połączono podziemnymi kanałami, wypełnionymi warstwami żwiru i włókna palmowego, tak aby się nigdy nie zamulały. Tak zapewniono istnienie tych samych warunk wodnych dla calego obszaru. Potem w miejscach planowanej zabudowy, wbito w mokry grunt pale z drzew odpornych na wilgoć. To tak jak w Wenecji i w Petersburgu. Następnie z kamienia i cegieł zbudowano platformy, aby wreszcie na nich, pobudować te perełki architektury, oblegane dziś przez zwiedzających.

Sam kształt głównej bryły mauzoleum jest optymalizowany, aby zagwarantować właściwe przeniesienie ciężaru podwójnej, jednej w drugiej, kopuły, przy jednoczesnym zachowaniu lekkości bryły. Wreszcie minarety. Jeśli Piza szczyci się swoją jedną krzywą wieżą, będącą wynikiem jakiegoś błedu lub braku profesjonalizmu jej budowlanych, to Tadż Mahal ma 4 krzywe minarety, ale będące efektem mistrzostwa jej projektantów i budowlanych. Wszystkie 4 stojące symetrycznie minarety, są odchylone na zewnątrz, z dwóch powodów. Po pierwsze, oko ludzkie ma cechę zaokrąglania horyzontalnych linii. Wiedzieli to już starożytni Grecy budując wybrzuszoną platformę, na której posadowiono Akropol. Wiedzieli to też budowniczowie Tadż Mahal. Zatem platforma, na której stoi Mauzoleum jest też wybrzuszona, aby ludzkie oko postrzegało ją jako idealnie horyzontalną. Zaś minarety są pochylone, bo oko ludzkie i tak „postawi je do pionu”. Kolejnym powodem odchylenia minaretów była chęć zabezpieczenia samego Mauzoleum. Gdyby bowiem, na skutek nieszczęść, któryś z minaretów miał się przewrocić, przekrzywiony na zewnatrz minaret nie spadnie na Mauzoleum.

Jeszcze parę słów na temat białego marmuru, z którego zbudowane jest Mauzoleum. To nie jakiś tam zwykły biały marmur. To jest marmur z Makrany, z kamieniołomów oddalonych o około 300 km od Agry. Przewodnik przekonywał, że jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie pozyskuje się biały marmur, o niezwykle dużych strukturach krystalicznych. To właśnie unikatowa wielkość kryształów sprawia, że nawet grube marmurowe bloki, z jakich zbudowano ściany i kopuły Mauzoleum, są nieco przeźroczyste, nadające obiektowi kremowo-złotą poświatę o wschodzie słońca i lekko fioletową, gdy już zachodzi. To ta jego struktura daje miękką poswiatę nawet w, wydawałoby się mrocznych, wnętrzach Mauzoleum.

*    *    *

Zrobilo się ciemno, i myślami jesteśmy już wykąpani i siedzimy przy kolacji, kiedy lokalny przewodnik mów,i że może nam jeszcze pokazać warsztat inkrustacji, prowadzony przez ostatnich potomków artystów sprowadzonych ze świata, aby zbudować Tadż Mahal.
Ustępujemy. Witamy się z gospodarzem, oglądamy warsztat, gdzie kilku siedzących na ziemi rzemieślnikow demonstruje, jak to robiono kiedyś. Małe kawałeczki półszlachetnych kamieni należało, na obracającym się kamieniu, doszlifować do zaprojektowanego i rozrysowanego w marmurze kształtu. Patrzę na ich palce. Przez lata pracy, wszystkie są zniekształcone i przypominają bezmięsne szczęki kombinerek.
Przechodzimy do sali wystawowej, całej zastawionej marmurami w różnym kształcie i inkrustowanymi w klasyczne wzory, m.in z Tadż Mahal. Gospodarz, nie wyglądający na Indusa, mówi że jego przodkowie, noszący nazwisko Han, przybyli tutaj aż z Buchary. Zawsze zajmowali się inkrustacją  i obecnie tylko jego zespół ma autoryzację na prowadzenie prac konserwatorskich przy uzupełnianiu inkrustacji.
- inni tego nie potrafia, mówi. Ich ozdoby po latach odpadają. A nasze nie.
Głównym medium spoiwa jest oczywiscie guma arabska, ale jest też na przykład miód. Innych składników nie podał, bo jest to od wiekow najbardziej strzeżona tajemnica rodzinna. Dorabiane w malych ilosciach, spoiwo wolno stygnie, pozwalając na małe poprawki, a potem zestala się, dając się szlifować na błysk, tak jak marmur.

Znalazłem coś z ornamentyką w kolorze błękitnym i lapis lazuli, jedynie słusznym według mojej żony. Kupilem dla Niej na pamiatkę, bo szkoda, że nie mogliśmy być tu razem.

Nomad,

12 czerwca, 2011 rok


piątek, 29 lipca 2011

Jak słoń ze smokiem

Jak mawiał mój przyjaciel, “nie jest tajemnicą monoszynela” (gdyż jest tajemnicą poliszynela), że społeczności subkontynentu Indii i Chin konkurują ze sobą od wieków, o ile nawet nie od kilku tysięcy lat. Nasiliło to się od czasu uzyskania przez One India niepodległości w 1947 roku. Bo teraz rząd chiński ma z kim rozmawiać. Porównanie ich zdaniem ma sens, ponieważ ich jedynie słuszna partia, początek chińskiej państwowości widzi od zwycięstwa Mao Tse Tunga nad Chang Kai Shekiem, czyli od 1949 roku.

Ta polityka rządów przenosi się na zwykłych obywateli, niezależnie od poziomu indoktrynacji jakiej są poddawani. Zatem, w codziennych rozmowach w Firmie, często próbuje się mnie „wmanewrować” w tą grę. Zadają pytania o sytuację w Chinach, o stosowane w tym państwie rozwiazania. Pytają mnie o słabe i mocne strony różnych aspektów ich życia społecznego, gospodarczego i politycznego. By wreszcie nieodmiennie zapytać: jakie, moim zdaniem, Indie mają szansę aby ten wyścig dwóch azjatyckich potęg wygrać. Odpowiadam szczerze, bo tak już mam, że osobiście „słabo to widzę”. I bynajmniej nie dlatego, że juz od młodych lat jestem zaprzysieżonym krótkowidzem.

*    *    *

Po pierwsze dlatego, że już w samym założeniu tkwi bąd, dotyczący powstania chińskiego państwa. One China nie powstaly w 1949 roku, jak twierdziła Komunistyczna Partia Chin, ale już ponad cztery i pół tysiąca lat temu.
Po raz pierwszy miał tego dokonaćc ich, na poły legendarny, Huangdi –  Żółty Cesarz. A potem, pomimo różnych rewolt, najazdów czy innych nieszczęść, pojawiali się przywódcy, którzy na kolejne setki lat, sklejali rozsypane na krótko królestwa, spowrotem w One China. Tak bylo w czasie panowania dynastii Han, tureckich dynastii Tang i Song, mongolskiej Yuan, ponownie chińskiej dynastii Ming, mandżurskiej Qing i wreszcie, od 1949 roku właśnie, komunistycznej dynastii KPCH.

Ta jedność chińskiego państwa, ma mocne podstawy i przejawia się w wielu aspektach. Po pierwsze pismo. Trwa nieprzerwanie również od czasów Żółtego Cesarza albo i wcześniej. I używa się go prawie wszędzie, jesli nie liczyć Ujgurów, Tybetańczykow i jeszcze może ze dwóch nacji zamieszkujących Chiny. Znaki są wspólne, pomimo że wymawia się je czasem różnie, bo z uwzględnieniem lokalnego języka.
W Chinach używano również jednego kalendarza dla calego Imperium. Mało tego, dzisiejsze Chiny posunęły się nawet do tego, że całe ich terytorium, rozciągające się od środka Azji po najdalej wysunięte cyple nad Pacyfikiem, znajdują się w jednej strefie czasowej. Bowiem serce każdego obywatela Republiki Chin ma bić w rytm zegara, znad bramy pekińskiego Zakazanego Miasta.

A w Indiach? W tym wielokulturowym i wielopaństwowym tyglu, z chwilą zjednoczenia, czyli ledwie ponad 60 lat temu, Parlament przyjął ustawę, że wspólnym językiem One India jest Hindi, a drugim wspólnym - angielski. Na takie dictum nie zgodziły się społeczności byłych królestw południa Indii, z przewagą np. Tamilów. Zarządali, a rzad ostatecznie przychylil się do tego zaledwie parę lat temu, że wspólnym językiem na południu będzie angielski.
Należy jeszcze dodać, że uchwały sobie, a życie sobie. Jadąc przez Indie można zauważyć, że często w użyciu jest lokalny język, pisany lokalnym alfabetem. Jeszcze większe zamieszanie jest z kalendarzem w Indiach. W wielu stanach korzysta się tradycyjnie z własnego kalendarza, a czasem i z dwóch lokalnych: słonecznego i lunarnego. Ma to nawet czasem dobre strony. Miłosnicy jakiegoś święta czy festiwalu, mogą przeżywac go wielokrotnie, jadąc z jednej części stanu do drugiej, na przykład do domu teściów. Albo nawet jadąc do innego stanu.

*   *   *
Drugim niezwykle istotnym elementem determinującym tempo rozwoju kraju jest religia, a właściwie, w przypadku Chin, jej brak.

Religią Chińczyków są nauki i zasady głoszone przez mędrca i filozofa Kung Fu Tzu, zwanego na Zachodzie Konfucjuszem. Ponad dwa i pół tysiąca lat temu, wędrował on między licznymi wojującymi ze sobą królestwami, przekazując im zasady funkcjonowania państwa idealnego.  Najogólniej głosił on, że każdy czlowiek jest malutkim trybikiem w ogromnej maszynie, jakim jest państwo. I każdy, w miarę posiadanego wykształcenia i umiejętności ma służyc państwu jak najlepiej, dla dobra swoich współobywateli. Co wiecej, twierdził on, że dotyczy to także cesarza, który włada państwem z boskiego nadania. Ale gdy tak się stanie, że cesarz przegrywa wojny, powodzie zatapiają wsie, a susze niszczą wszystko, co jeszcze się ostało, jest to widomy znak, że władający państwem cesarz utracił to boskie poparcie. Co oznacza, że przejęcie władzy przez mocniejszego, mądrzejszego czy mającego posłuch uzurpatora, odbywa się za przyzwoleniem boskim.
Jeśli każdy ma służyc państwu, to aby za bardzo spraw nie komplikowac, Konfucjusz opublikował swoje zasady, sprowadzające się do 3 najważniejszych: „syn i córka służą ojcu”, „kobieta służy mężowi „ i „mąż służy cesarzowi”.

Ponieważ te stare i bogate cywilizacje Indii i Chin, nieprzerwanie na siebie oddziaływały, stąd co kilka pokoleń do Chin docierały nowe fale wyznawców: buddyzmu, hinduizmu czy islamu. Ba, chrześcijaństwo pod postacią nestorianizmu również było w Chinach obecne. Oczarowani nowymi ideami władcy fundowali budowę swiątyń, klasztorów i szkół. Ale nie trwało to długo. Zauważali oni bowiem, że te wszystkie nowinki religijne, nakierowane na samodoskonalenie i czynienie dobra, stoją w jawnej sprzeczności z państwowotwórczymi naukami Konfucjusza. Widząc rosnące rzesze wyznawców, którzy miast: służyć w armii, budować Wielki Mur, czy pogłębiać nieprzerwanie zamulany Wielki Kanał, oddają się medytacji, przystępowali z mniejszą lub większą agresją do zamykania świętych przybytków, czasem niestety niszczenia świętych ksiąg i odsyłania mnichów do wspomnianych wcześniej, bardziej użytecznych prac.

A jak jest w Indiach? Wiadomo: mnogość religii i jeszcze większe mnóstwo bogów , bogiń i różnych guru. Zatem wszyscy poświęcają tu mnóstwo czasu na uczestnictwo w licznych świętach, lokalnych celebrach, procesjach do miejsc świętych, modłach i kontemplacjach. Polska, postrzegana w Europie, jako najbardziej praktykujący chrześciańską tradycję kraj, to „mały pikuś” w porównaniu z Indiami. I nie chodzi tu wyłącznie o różnice w liczności świąt, ale w astronomicznej wręcz różnicy w ilości uczestniczących w tych uroczystościach ludzi. Jeśli dowiaduję się, że w organizowanym w Varanasi, raz na kilka lat, ale trwąjacym wiele dni święcie, bierze udział około 40 milionów ludzi, to praktyczny Chińczyk natychmiast przeliczy, ile kilometrów Wielkiego Muru mogli by ci wszyscy wierni, w czasie tego jednego tylko święta zbudować.
Zatem w przypadku aspektu religii, możemy stwierdzić, że w Indiach nie ma rdzenia kulturowego czy religijnego nakierowanego na pracę na rzecz państwa.

*    *    *

Aspekt trzeci to relacje społeczne, które mogą wspomagać proces rozwoju, albo być jego „kulą u nogi”.
Jak jest w Chinach każdy wie. Nawet jesli kiedyś, w ramach pozornej równości „mąż służył cesarzowi” struktura społeczna była zróznicowana materialnie i funkcjonalnie, to od czasów dynastii KPCH, „walec historii” spłaszczył wszystko. Ci bardziej obrotni, zdołali jeszcze ewakuowac się wraz z majatkiem na Tajwan, do HongKongu czy Makao. Tym mniej obrotnym udało się uciec „tak jak stali” do Indonezji, by ostatecznie wylądować w Singapurze. Ci najmniej obrotni, zostali z miast i majątków przesiedleni na głęboką prowincję, aby stojąc po kolana w wodzie i wtykając sadzonki młodego ryżu w błoto, mieć czas na zrozumienie, że jednak źle postępowali bogacąc się.
W efekcie, prawie większość Chińczyków ma zakodowane głęboko w mózgu, że wszyscy są równi.

W Indiach natomiast jest zupełnie na opak.
Gdzieś u zarania kultury Doliny Indusu, społeczeństwo dzieliło się na 4 kasty, w zależności od zdolności, umiejętności i pełnionych w społeczeństwie funkcji. Byli zatem: wszystkowiedzący i znający pismo Bramini, Kszatrjowie - czyli władcy i wojownicy , Waisjowie -  czyli handlarze, rzemieślnicy i rolnicy, oraz Sjudrowie – najemni ludzie, często niewolnicy. Byli jeszcze Niedotykalni. Znaleźć tam mógł się każdy, kto nie stosował się do zasad religijnych i społecznych.
Dzieci były wychowywane wspólnie, aby gdy już podrosną, w zależności od ich zdolności i dokonań, wykształcić ich na dobrych: braminów, kszartjów czy waisjów.

Parafrazując byłego premiera Rosji, Czernomyrdina, „miało być uczciwie, a wyszło jak zwykle”.  Bo tak było tylko na początku. Potem zwyciężyła odwieczna tęsknota rodziców, aby dziecko pełniło co najmniej tą samą funkcję co i ojciec. W efekcie, dzisiaj społeczeństwo Indii podzielone jest silnie ze wzgledu na przynależność do kasty, w której się urodziło. I nie pomogła nawet działalność Brytyjczyków, aby uporządkować różny w róznych królestwach system kast, i tym najsłabszym i najbiedniejszym, nadać pewne przywileje, aby ci najzdolniejsi i najaktywniejsi spośród nich, mogli również uczestniczyć w życiu społecznym. Najpiękniejszym przykładem takiej aktywności jest Dr Ambedkar, autor współczesnej Konstytucji Republiki Indii, z pochodzenia Niedotykalny, czyli w dzisiejszej PR-owskiej nomenklaturze – Dalid.

We współczesnych Indiach kastowy system trzyma się mocno. Bo w rzeczywistości wszystkim zależy na jego trwaniu, nawet tym z najniższych kast. Bramini i kszatrjowie, aby zapewnić dzieciom dobry start, inwestują ogromne pieniądze w prywatne szkoły i najlepsze uniwersytety. Szkolnictwo jest słabo dotowane przez rząd, zatem rzeczywiście tylko bogatszych na to stać. Efekt jest wiadomy - w mojej Firmie, ludzie na kierowniczych stanowiskach to głównie bramini i kszatrjowie. Wśród specjalistów i kadry technicznej, można już znaleźć waisjów.

Ta potrzeba wyróżnienia się i przestrzegania kastowości przyjmuje formy nie do zaakceptowania we współczesnym świecie, a na Zachodzie w szczególności.
Sam, parę lat temu byłem światkiem szoku jakiego doznały zarząd i kierownictwo zachodniej firmy, na uroczystości fuzji z firmą z Indii.
Proszę sobie wyobrazić: największy hotel w mieście, hall konferencyjny, a w nim kilkanaście suto zastawionych stołów. Ponad 100 osób czeka na przybycie Indusów. Wreszcie są. Prezes i dyrektorzy podążają, aby się przywitać. Uroczyste ukłony i dziwne zamieszanie.
Indusi bowiem oświadczają, że są braminami i religia zabrania im dzielić się posiłkiem z... ludźmi spoza ich kasty. Ostatecznie hotel na prędce przygotował odrębną salę dla braminów. W naszej pozostalo kilku asystentów. To nie żart. To miało miejsce w 2005 roku.

Powiecie, że to dawno temu, że wszystkiemu winne relacje Wschód –Zachód.
Ale nie, w ubiegłym tygodniu, państwowa telewizja pokazała posła do Parlamentu Indii, który zażądał oficjalnych, poprzez media, przeprosin ze strony swoich kolegów z parlamentarnej komisji. Poszlo o to, że gdy w przerwie obrad, wyszli na obiad i zasiedli do wspólnego stołu, nieoczekiwanie został on poproszony o opuszczenie tegoż stołu i wyjście z sali. Oświadczono mu, że oni, t.j. bramini nie mogą spożywać posiłku wraz z Niedotykalnymi. A tak się złożyło, że on z tej kasty się wywodzi. Nie przypuszczam, aby się takich przeprosin doczekał.

*    *    *

Kolejny, jakże ważny aspekt na etapie współzawodnictwa dwóch azjatyckich supermocarstw to model zarządzania takim ogromnym organizmem.

Chiny zawsze cechowała silna władza centralna. Ogromnym imperium z nadania Niebios,  rządził cesarz. Aby lepiej kontrolować działania swoich najwyżej stojących urzedników, wszyscy oni, wraz z rodzinami, mieszkali w zamkniętym dla reszty społeczeństwa Zakazanym Mieście. Cesarskie rozkazy musiały być bezwzględnie wykonywane. Do tego powoływani byli lokalni cesarscy namiestnicy i podległy im sztab urzedników, wsparty „zbrojnym ramieniem” do tych rozkazów egzekucji. Tak zbudowany system centralnego zarządzania nie ulegał i nie ulega erozji do dziś, ponieważ wspiera się na dwóch mocnych filarach: sprawdzonych kwalifikacjach i wymuszonej uczciwości.

Tu proszę się powstrzymać od śmiechu i pozwolić mi dodać parę wyjaśnień. Po pierwsze  - kwalifikacje. Niezależnie od upływu ponad 2 tysięcy lat, zasady naboru urzędników do władz są tu niezmienione od czasu Konfucjusza. Co kilka lat, w całym kraju odbywają się egzaminy na urzędników, wsród tych, którzy mają wymagane wstępnie kwalifikacje. Aby wyeliminować ewentualne znajomości i rozpoznanie preferowanego kandydata po piśmie, wszystkie odpowiedzi  złożone do komisji rekrutacyjnej były jeszcze raz pracowicie przepisywane przez grupę skrybów. Tak jak to zaordynował Konfucjusz. Najlepsi z obwodu, przechodzili do egzaminów w dzielnicy, potem do egzaminów krajowych, by wreszcie ubiegać się o zdanie egzaminu w Pekinie, w szkole założonej przez samego Konfucjusza. Wszyscy zwycięzcy z poszczególnych etapów byli natychmiast włączani w szeregi urzędnicze i sowicie opłacani. Ich nazwiska zaś były wyryte „na wieki wiekow” na kamiennych stallach. Nawet dzisiaj, w pekińskiej Świątyni Konfucjusza zobaczyć można rzędy stall, z zapisanymi nazwiskami i rokiem uzyskania tytułu urzędnika cesarskiego.
Jak nakazal Konfucjusz, urzednik ma być sowicie opłacany, aby uodpornić go na ewentualne zakusy popełnienia korupcji. A jako że człowiek ma naturę ułomną i towarzyską, stąd aby eliminować tworzące się szybko w terenie, korupcjogenne relacje urzędników z lokalnymi, wpływowymi ludźmi, cesarscy namiestnicy i duża grupa ich najbliższych współpracowników była co około 5 lat przenoszona na „inny odpowiedzialny odcinek”.

Tak jest do dzisiaj, bo to dziala. Przykładem Guangdong, czyli dawniej Kanton, którego urzędnicy od lat nie radzili sobie z rosnącą przestępczością i ogarniajacym wszystko brudem. Wobec braku poprawy sytuacji, rząd, chyba w 2006 roku, wymienił starych urzędników na ludzi młodych, dobrze wykształconych, z ukonczonymi praktykami w Singapurze, krajach arabskich i w Europie Zachodniej. No i się poprawiło.

Chińskiemu imperialnemu centralizmowi, Indie przeciwstawiają induską demokrację. Brytyjczycy, zanim opuścili Indie, uworzyli demokratyczne organy władzy i poprzez kilkakrotny cykl procesu wyborczego do tych organow, „dobrze naoliwioną maszynkę” oddali w ręce nowych, prawowitych władz Republiki Indii. Niezależnie od tego, jak owa maszynka jest konserwowana, demokracja w wydaniu indyjskim nie jest najlepsza do wszystkiego co w takim wyścigu dwóch supermocarstw jest istotne. Przede wszystkim myślę tu o decyzyjności i szybkiej egzekucji postanowień. Dla władz wybranych słabą większością głosów, forsowanie słusznych pomysłów nie trwa szybko, gdyż wymagaja długich negocjacji z partnerami i opozycją. Nawet gdy już przebrniemy przez Izbę Niższą i Izbę Wyższą Parlamentu, zaczynaja się schody z przyjęciem tych ustaw w Parlamentach poszczególnych stanów, a właściwie różnych byłych królestw, dla których słuszna decyzja centrum, niekoniecznie musi być priorytetem. Wreszcie egzekucja postanowień też nie jest spójna, bowiem cele silnie podzielonego, kastowego społeczeństwa Indii są rozbieżne. Nie chcę nawet wspominać o „piasku w trybach”, jakim jest ogarniająca wszystko korupcja.

Jak zatem może stanąć w zapasy induski słoń z chińskim smokiem?

Nawet ci co oglądają „Taniec z Gwiazdami” wiedzą, że nie może.

Nomad,

Pune, 28 lipca, 2011 rok

środa, 27 lipca 2011

Nasz Radżasthan (3) - Delhi i okolice – stolica Wielkich Mogołów

Wspomniany wcześniej Seth Raja Baldevdass Ji Birla miał rację. Zanim ruszymy śladami muzułmańskich władców, warto tą całą ich ponad 800 letnią obecność w Indiach jakoś uporządkować.

Byli już i wcześniej, ale raczej jako krótkotrwali grabieżcy, jak na przykład Mahmud z Ghazny, który już pod koniec X wieku, wielokrotnie najeżdżał i grabił królestwa północnych Indii. Tym który zdecydował się umocnić tu swe władztwo na trwale, był Mohammad Ghori, który w ostatniej dekadzie XII wieku, rozgromił kilku władców radżpuckich, zajmując Pendżab i Delhi. Nie miał syna, zatem usynowił i uczynił swoim następcą, jednego ze swoich najzdolniejszych wodzów, wspomnianego wcześniej Kumana, Kutb ud-Din Ajbaka.

Po trwającej wiek cały pierwszej dynastii delhijskiej Kutb ud-Din Ajbaka, władzę przejęli na krótko wodzowie z dynastii Chaldżich, którzy przyłączyli do delhijskich włości: Gudżarat, Radżasthan i Bengal.  Po opanowaniu północy, ruszyli na południe, uzależniając od siebie władców Dekanu, a nawet południa subkontynentu.

Po nich na kolejny wiek, władzę przejęła dynastia Tughlaków, która zakończyła podbój Indii, przyłączając na stałe, uzależnione wcześniej królestwa. To właśnie Muhammad bin Tughlak, zaordynował mieszkańcom Delhi 1200 km wycieczkę na południe, aby ośrodek dowodzenia znalazł sięw centrum ich powiększonego imperium. Jak już wiemy – bez powodzenia.
Tughlakowie, świetni wodzowie ale słabi administratorzy, nie potrafili na dłużej zarządzać tak wielkim imperium. Gdy na dodatek północ ich imperium najechał i spustoszył geniusz wojny, dżyngizhida Timur z Samarkandy, ich imperium zaczęło się rozpadać.

Dwie ostatnie dynastie Sajjidów i Lodich, to okres erozji imperium Toghlaków. Zwolna odzyskują władzę potomkowie dynastii rządzących: Gudżaratem, Dekanem, Bengalem czy południem Indii. Ale nie na długo, gdyż w 1526 roku, po serii błyskotliwych zwycięstw, do pólnocnych Indii wkroczył potomek Timura, zatem Mongoł, ksiąze Babur. Pokonawszy ostatnich władców z rodu Lodich, wkroczył do Delhi, dając podwaliny nowej mongolskiej dynastii.

Przez kronikarzy i potomnych zostali nazwani Wielkimi Mogołami, bo to co zrobili w sferze: wojskowości, administracji, urbanistyki i architektury, rozwoju sztuk i kultury szeroko rozumianej, stało się trwałym dorobkiem społeczności całego subkontynentu Indii oraz elementem ich tożsamości. Dlatego warto wymienić tylko tych pierwszych i najważniejszych z nich.
Pierwszy, którego już wymieniliśmy to Babur, panujący w Delhi od 1526 do 1530 roku. Potem władzę przejął jego syn Humajun (1530 – 1556). Trochę jeszcze niepewnie tu się czuli, skoro Babur pisał w liście do syna „Co my tu robimy? Tu jest tylko spiekota i kurz”.
Potem nastały długie rządy największego z Mogołów – Akbara, który panował aż do 1605 roku.  To on zbudował miasto Fatehpur Sikri, kolejne „must see” naszej wyprawy.
Po nim przejął władzę Dżahangir ((1605-1627). Jednak do annałów wspaniałości monarszego dworu, przeszedł kolejny Mogoł – Shahdżahan. To on po śmierci ukochanej małżonki Mumtaz Mahal w 1631 roku i po zbudowaniu dla niej „symbolu wiecznej miłości” Tadż Mahal, zdecydował o ponownym przeniesieniu stolicy sułtanatu z Agry do Delhi.
Naszą wyliczankę zakończymy na jego synu sułtanie Aurangzebie, znanym głównie z okrucieństwa. Bowiem aby zapewnić sobie sukcesję, uwięził swego ojca Shahdżahana, a następnie zabił swoich braci.

*    *    *

Wyposażeni w takie kompendium wiedzy o delhijskich sułtanach możemy ruszyć ich śladami. Drugiego dnia, wcześnie rano jedziemy do archeologicznego parku Mehrauli. Cały ten obszar, znajdujący się na dalekich peryferiach Wielkiego Delhi, jest przez jego mieszkańców nazywany Green Parkiem. Przez całe bowien stulecia, bogato zalesiony, poprzecinany rzeczkami i jeziorami obszar, był miejscem pustelni słynnych świętych i znanych przedislamskich świątyń. Delhijscy sułtani przejeżdżali tu na polowania. Z tej racji budowali tu pałacyki myśliwskie, cysterny i zbiorniki wodne z kaskadami, meczety i mauzolea. Wszystko co służyło odnowie fizycznej i duchowej.

Dzisiaj jest to jakiś dziwaczny konglomerat działań Ministerstwa Kultury, starającego się chronić te najstarsze zabytki architektury muzułmańskiej, oraz korupcyjnej działalności lokalnych władz. Bowiem cały obszar tego parku, wpisanego w końcu na Listę Światowego Dziedzictwa  Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, poszatkowany jest ogrodzonymi wysokim murem posesjami nowobogackich Indusów.

Zaczynamy od najważniejszej części parku. Poprzez zespół świątyń sprzed najazdu muzułmanów, dochodzimy do Kutb Minar. To najwyższa wolnostojąca wieża w Indiach. I nie przypadkowo. Tę monumentalną wieżę wraz z rozległym meczetem Kuwaat al-Islam, co znaczy Potęga Islamu, zbudował w 1193 roku Kutb ud-Din Ajbak, gdyż z tego miejsca miał się zacząć triumfalny pochód Islamu. Nieopodal przytłacza ogromem pierwsza kondygnacja drugiej wieży. Miała być jeszcze większa od Kutub Minar. Niestety, tej budowy Kutb ud-Din Ajbak już nie zdązył ukończyć.

Caly ten zespól, zaprojektowano i zbudowano w miejscu zburzonej hinduskiej światyni boga Wisznu, starym i bardzo znanym miejscu kultu dla okolicznych mieszkańców. Nie wiem czy z powodu braku budulca, czy też było to zauroczenie pięknem hinduskiej świątyni, dość że do budowy meczetu i otaczających plac krużganków, wykorzystano bogato rzeźbione kolumny,  sklepienia i inne elementy konstrukcyjne starej świątyni. To niecodzienne, że w symbolu zwyciestwa Islamu odnajdujemy przepięknie rzeźbione kwiaty, typowe dla ornamentyki hinduskiej.


Wychodzimy z cienia krużganków by wyjść na roziskrzony plac, na którego środku stoi żelazna kolumna. Nikt nie wie jak jest stara. Przewodnik twierdził, że jest jeszcze sprzed narodzin Chrystusa. Najeźdźcy próbowali ją usunąć, świadczą o tym wgniecenia i pęknięcia na kolumnie.  Ale wszelkie próby zakończyły się fiaskiem. A to, jak wierzą Indusi, za sprawą Wisznu.
Zanim daliśmy się namówić przewodnikowi do zwiedzenia Świątyni Lotosu, zrobiliśmy turę po okolicy, odwiedzając pałacyki pierwszych muzułmańskich władców i mauzolea ich świętych.

Nie wiem, dlaczego Świątynia Lotosu jest żelaznym programem wszystkich wycieczek do Indii. Może Indusi znudzenie swoimi skarbami starej architektury, chcą pokazać przyjezdnym coś nowego i równie wartościowego. Zbudowana w kształcie kwiatu lotosu świątynia jest Domem Modlitwy, wywodzącej sie z Persji, wspólnoty Bahaitów. Mam wrażenie, że Bahaici posunęli sie jeszcze dalej niż Seth Raja Baldevdass Ji Birla. Uważają oni, że niezależnie od róznych postaci jakie przyjmują bóstwa, Bóg jest jeden, a ludzkość całego świata jest jednością. Zbudowali zatem wielką świątynię, w której wyznawcy różnych wyznań mogą modlić się wspólnie do swoich bogów, wznosząc oczy ku górze. Ja też zdobyłem się na chwilę skupienia i spojrzałem w górę. Konstrukcja sklepienia jest rzeczywiście niezwykle wysmakowana.

Gdy zwróciłem uwagę przewodnikowi, że zamysł architektoniczny Świątyni, do złudzenia przypomina Gmach Filharmonii w Sidney, ten bez zmrużenia odparł:
- ależ tak. Gmach Filharmonii w Sidney jest bowiem drugim Domem Modlitwy Bahaitów.
A widząc moje zdumienie w oczach, dodał:
- trzeci ich Dom Modlitwy jest w Stanach.
I jak tu wierzyć przewodnikom?
Urywamy się stąd. Jedziemy oglądać następne architektoniczne wyznaczniki obecności muzułmanów na północy Indii.


Jest nim z całą pewnością Mauzoleum Humajuna, drugiego władcy z dynastii Mogołów. Zapewne, aby po śmierci nie doświadczać „”spiekoty i kurzu”, zespól zbudowany został w rozległym, i trzeba dodać, zadbanym parku. Wchodzimy przez typową bramę wejściową, aby tuż za nią zobaczyć następny okazały obiekt z bramą. I gdy przechodzimy przez nią i  zaczynamy myśleć, że to jest właśnie to mauzoleum, i że nie warto było tu przyjeżdżać, patrzymy w przód i nieruchomiejemy.
Bowiem funkcją tego drugiego obiektu z niewielką bramą, było przysłonić wchodzącym horyzont, gdyż tam zdumionym oczom ukazać się miała niezwykle proporcjonalna i całkowicie symetryczna bryła Mauzoleum. Zbudowana z czerwonego i białego kamienia, jest zamknieta ogromną ale doskonale wyważona, kopuła z białego marmuru. To właśnie forma Mauzoleum Humajuna stać się miała kanonem nie tylko dla grobowców wznoszonych przez wszystkich kolejnych Mogołów, ale również przez innych muzułmańskich władców w Indiach.

Wchodzimy do centralnej Sali mieszczącej płytę nagrobną Sułtana, a następnie obchodzimy sale narożne z płytami nagrobnymi jego żon i dzieci. Podziwiamy piękne sklepienia kopuł, które kontrastują z niezwykłą prostotą ornamentyki. To jest coś wyjątkowego. Bo potem, z pokolenia na pokolenie, architektura Mogołów staje się coraz bardziej ozdobna, by wreszcie zagubić się w niemal hinduskiej ornamentyce. To dokładnie jak u nas, w Europie, gdy ze strzelistego gotyku, architektura migrowała przez renesans i barok aby zatracić się kompletnie w rokoko.

Robi się późno, zatem na zakończenie dnia warto te nasze muzułmańskie wyznaczniki zamknąć. I zamykamy zwiedzając Mauzoleum Bahadur Shah Zafariego, ostatniego z dynastii Mogołów. Jak to z ostatnimi bywa, jego Mauzoleum, aczkolwiek klasyczne w kształcie, jest mniejsze i zaniedbane. Tym bowiem Mogołem Indusi się już nie chwalą.


W 1857 roku, wyniesiony na tron przez żołnierzy i Delhijczyków, zbuntowanych przeciwko polityce straszliwego wyzysku Kampanii Wschodnio-Indyjskiej, nie dane mu było rządzić zbyt długo. Brytyjczycy wkrótce odbili Delhi z rąk zrewoltowanych mieszkańców. Zafariego zdetronizowana i zesłano do Rangun, a jego syna stracono. Dynastia Wielkich Mogołów zakończyła swój byt..


Nomad,

Delhi, 11 czerwca 2011.

wtorek, 26 lipca 2011

Nomadzi są, ale ich nie ma

Pojawiają się nieoczekiwanie i już po chwili rozpływają się wśród zgielku aut na autostradzie, za krzewami gęsto porastającymi pobocza dróg, czy wreszcie w dolinie czy rozpadlinie skalnej, odchodzącej od drogi. Nim zdążysz sięgnąć po aparat, by zrobić im parę fotek, to już znikają z pola widzenia.

Są stale w ruchu, a gdy się zatrzymają, ich kolorowe namioty rozstawione w rozległych dolinach nad rzekami, wyglądają jak kolorowe motyle na zielonym kobiercu łąk.

Zobaczyłem ich po raz pierwszy, gdy w październikową niedzielę, autostradą biegnacą u stóp Ghattow Zachodnich, jechaliśmy do Lonavali, takiego symbolu piękna natury, dla Indusow.
Słońce właśnie wstawało i rzucało chłodne jeszcze światło na majestatyczny łancuch gór i wszystko co znajdowało się u ich stóp. Na niewielkie chatynki, porozrzucane płachty pól i wreszcie na dziwnie kolorową mozaikę na zielonych nadrzecznych łąkach.

Poprosiłem kierowcę by się zatrzymał.
- to pewnie nomadzi.
- yes sir, odparł.
Wysiadłem i z wyciągniętą kamerą zacząłem zbiegać drogą w dół doliny. Już widziałem poprzez poranną mgiełkę ich namioty, otoczone śpiącymi wokół owcami i kozami. Miałem nadzieję zobaczyć jak budzą się do kolejnego dnia, myją, rozpalają ogien by się ogrzać i coś zjeść.
Ale te moje rozmyślania w drodze przerwały dwa czarne, mocno ujadające psy, które oderwały się od obozu i najwidoczniej zmierzały w moją stronę. Nie było rady, zwiałem do samochodu. Od dziecka boję się psów i one to łatwo wyczuwają.

Tego samego dnia, widziałem ich ponownie, gdy całymi taborami ciągneli, w sobie tylko znaną stronę, jak co sezon, jak przez całe ich życie, jak zawsze.
Na przedzie szedł rosły, ubrany na biało mężczyzna, z wielkim amarantowym turbanem na głowie. Wkrąg i jeszcze długo z nim plynęły grzbiety owiec i kóz Potem szły kobiety z dziećmi i końmi. Na koniach było wszystko, co potrzebowali do życia: Powiązane w namioty koce, pledy i kołdry wraz z ubraniami, wielkie mosiężne kotły i pojemniki na wodę. Na samej górze drobiazgi: kosze z kurami i młode szczeniaki, które nie nadążają jeszcze za tempem taboru. Potem dzieci i znowu owce z zamykającym tabor mezczyzną. 

Aby była pełna jasność, chcę dodać, że to nie był tabor jaki znam z dzieciństwa w Lublinie, gdy ulicami miasta sunął tabor Romów, z ich malowanymi wozami, końmi w zdobnej uprzęży, strojnymi kobietami i mężczyznami ze zlotymi sygnetami na palcach.
Nie można też powiedzieć, że Ci ludzie z drugiej nitki autostrady, nie mają nic. Mają przecież siebie, swoje nieliczne trzody, parę koni i to co te konie potrafią udźwignąć.
No i jeszcze mają dumę – trzeba było widzieć wyraz twarzy mężczyzny, który szedł na czele. Jak ze spokojem i z wyniosłą postawą dyrygował ruchem na autostradzie i prowadzących do niej dróg.

Podążali w stronę sobie tylko znanych pastwisk, gdzieś dalej i wyżej w górach.
Zniknęli na cały sezon.

*    *    *

Potem zobaczyłem ich znowu, gdy skończył się sezon wegetacji roslin i nastawała pora sucha. To najgorszy czas dla Nomadów. Wysycha trawa nawet już wysoko w górach i trzeba stamtąd uciekać przed zbliżającymi się nieuchronnie chłodami, gdzieś w doliny, w pobliże osad czy wiosek. Aby tam przycupnać, gdzieś na skraju, gdzie jest dostęp do wody. Za sprzedane owce czy kozy można kupić podstawowe rzeczy, niezbedne by przetrwać do następnego sezonu, gdy po deszczach pojawi się znowu młoda trawa.
Większe osady czy miasteczka to też większa szansa na znalezienie sezonowej roboty, jakiej wiele w porze suchej. Można całymi rodzinami zatrudnić się w powstających wszędzie sezonowych cegielnach, przy łataniu dróg, które po monsunach i sezonie mokrym, wyglądają jak szwajcarski ser. Co roślejsi znajdą pracę przy budowie domów. Kobiety i dzieci zajmują się zbieraniem chrustu, który znajduje nabywców wszędzie.

W porze suchej, od grudnia do maja, widzę codziennie ich niewielkie siedlisko, nieopodal wiejskiego targowiska, gdy idę do pobliskiej restauracji aby coś zjeść. Jest to kilkanaście ochron przed słońcem, chłodem i potencjalnym deszczem. Sklecone z tego co można znależć lub w ostateczności kupić: z kawalka folii czy starej plandeki. Wszystko to misternie powiązane sznurkiem i drutem, umocowane do słupków ogrodzeń, słupów wysokiego napięcia czy drzewa.
Jeśli jest pogodnie, to te konstrukcje pokrywają się jeszcze wystawionymi do wywietrzenia : kocami, kołdrami i ciepłą wkładaną na noc odzieżą.

Jest cicho, bo w porze obiadu wszyscy ci którzy znaleźli już pracę są poza obozowiskiem. Zostają tylko dzieci. Starsze, staranniej ubrane dziewczynki matkują mlodszym, uczą chodzić te najmniejsze i zaganiają młodszych chłopców, aby nie rozbiegali się za daleko i by przypadkiem nie zaginęli. Bo tu w Indiach, w odróżnieniu od małych dziewczynek,
 mali chłopcy są w cenie.
Widzę ich też wieczorem, gdy wracam z Firmy do hotelu. Są również w sąsiedniej wsi, w której jest cegielnia. Rozpalają duże ognisko i całą grupą siedzą nieruchomo i w milczeniu.  Są szczęściarzami, bo mają pracę.

Nadwyżka owiec i kóz już została sprzedana. Pozostawili tylko te najsilniejsze sztuki i te zupełnie młode, bo za malł aby sprzedać. Czasem spotykam ich strzegących tych resztek stad, wypasanych gdzieś w kompletnie juz suchych chaszczach. Stoją i bez wyrazu patrzą, jakby się dziwili co to też wokół nich powstało, po co te wszystkie motocykle, samochody i ciężarowki. Po co te wysokie murowane domy, zwolna pojawiające się też we wsiach. No i jeszcze ten białas, który się zatrzymał, aby zrobić mu zdjęcie.

Oni żyją w innym świecie, może nawet w innej czaso-przestrzeni, tej typowo induskiej, gdzie czas nie biegnie liniowo, ale kręci się w kółko.

*    *    *

Gdy patrzę na to co się dzieje w Indiach, na początku XXI wieku, to przypomina mi się fragment, wystawianej w latach 80-tych poprzedniego stulecia, sztuki Szukszyna „Ludzie energiczni”. Jeden z jej bohaterów, rozparty wygodnie w swoim garażu, wskazując na stertę nowiuśkich opon (wtedy jeszcze rarytasu w Zwiazku Radziedzkim), mówi do swego mniej zaradnego przyjaciela: „Widzisz te opony?”, i nie czekając na odpowiedż kontynuuje: „one są, ale ich nie ma. One oficjalnie nigdy nie zaszły z taśmy produkcyjnej.”

Ale Nomadzi są i nie dadzą się schować w „garażu”, by powiedzieć, że ich oficjalnie nie ma. Nawet rządowi Indii to się nie udaje. Nomadzi walczą bowiem o to, aby zaistnieć jako członkowie społeczności Indii.
Od dłuższego już czasu, około 42 społeczności żyjące w stanie Maharashtra,  w sposób pokojowy, domagają się od władz stanowych ich formalnego uznania i zarejestrowania. Ale bez rezultatu.

Czytam właśnie niedzielną edycję DNA (Daily News & Analysis) z 24-go lipca. W niej, znany pisarz i działacz społeczny Laxman Mane, mówi, że jest w posiadaniu około 130 petycji radnych różnych szczebli, ze stanu Maharashtra, domagających się uznania i zarejestrowania w kategorii ST (Scheduled Tribes) Nomadów i innych dotychczas nieuwzględnionych społeczności żyjących w ich stanie.

Jego wystąpienie miało miejsce na konferencji, zorganizowanej przez pozarządową organizację Nirman & Karve Samaj Sanstha i poświęconej wyzwaniom stojącym przed Nomadami (NT – nomadic tribes) i społecznościami niesklasyfikowanymi (DNT – de-notified tribes), żyjącymi w stanie Maharashtra.

Mane powiedział, że pomimo tak licznych petycji pochodzących m.in. od autorytetów związanych z legislaturą, rząd zachowuje pełne milczenie.

W tej sytuacji, przedstawiciele dotychczas nieuznawanych i niezarejestrowanych społeczności, zamierzają zorganizować w Mumbaju, 27 lipca, czyli w dwa dni po rozpoczęciu ”monsunowej” sesji parlamentu, wielką manifestację z żądaniem rejestracji i przyznania im tych samych praw politycznych, jakie przysługują społecznościom kategorii ST (Scheduled Tribes).

Twierdzą oni, że chociaż stanowią 5% populacji stanu Maharashtra, czyli około 6 milionów Indusów, nie są im wydawane akty urodzin, nie posiadają żadnych dowodów tożsamości, a w związku z tym nie mogą korzystać z żadnych przysługującym obywatelom praw.
Co więcej, oczekują że z chwilą ich rejestracji, będą mogli formalnie ubiegać się o pracę i równocześnie zostaną im zagwarantowane miejsca w lokalnych i stanowych organach przedstawicielskich. Szacują, uwzględniając ich populację, że zostanie im przyznanych około 14 foteli w ustawodawczych organach terenowych i 2 w parlamencie stanu Maharashtra.

Laxman Mane uważa że, dla okazania dobrej woli, na początek, rząd powinien przeznaczyć określone środki z przeznaczeniem wyłącznie dla tej 5% populacji.  Szczególnie, że takie działania są w zgodzie z normami prawnymi określonymi jeszcze w 2004 roku.

*    *    *

Biorąc pod uwagę, że na tej samej „monsunowej” sesji, będzie dyskutowana i poddana pod głosowanie, „walcowana” od ponad 40 lat slynna Ustawa Antykorupcyjna Lokpal Bill, Nomadów czeka jeszcze długa droga. Ale do długiej drogi to oni są przyzwyczajeni. Wytrzymają.

Czego im jako Nomad szczerze życzę.



Nomad,

Pune, 26 lipca, 2011.