piątek, 29 lipca 2011

Jak słoń ze smokiem

Jak mawiał mój przyjaciel, “nie jest tajemnicą monoszynela” (gdyż jest tajemnicą poliszynela), że społeczności subkontynentu Indii i Chin konkurują ze sobą od wieków, o ile nawet nie od kilku tysięcy lat. Nasiliło to się od czasu uzyskania przez One India niepodległości w 1947 roku. Bo teraz rząd chiński ma z kim rozmawiać. Porównanie ich zdaniem ma sens, ponieważ ich jedynie słuszna partia, początek chińskiej państwowości widzi od zwycięstwa Mao Tse Tunga nad Chang Kai Shekiem, czyli od 1949 roku.

Ta polityka rządów przenosi się na zwykłych obywateli, niezależnie od poziomu indoktrynacji jakiej są poddawani. Zatem, w codziennych rozmowach w Firmie, często próbuje się mnie „wmanewrować” w tą grę. Zadają pytania o sytuację w Chinach, o stosowane w tym państwie rozwiazania. Pytają mnie o słabe i mocne strony różnych aspektów ich życia społecznego, gospodarczego i politycznego. By wreszcie nieodmiennie zapytać: jakie, moim zdaniem, Indie mają szansę aby ten wyścig dwóch azjatyckich potęg wygrać. Odpowiadam szczerze, bo tak już mam, że osobiście „słabo to widzę”. I bynajmniej nie dlatego, że juz od młodych lat jestem zaprzysieżonym krótkowidzem.

*    *    *

Po pierwsze dlatego, że już w samym założeniu tkwi bąd, dotyczący powstania chińskiego państwa. One China nie powstaly w 1949 roku, jak twierdziła Komunistyczna Partia Chin, ale już ponad cztery i pół tysiąca lat temu.
Po raz pierwszy miał tego dokonaćc ich, na poły legendarny, Huangdi –  Żółty Cesarz. A potem, pomimo różnych rewolt, najazdów czy innych nieszczęść, pojawiali się przywódcy, którzy na kolejne setki lat, sklejali rozsypane na krótko królestwa, spowrotem w One China. Tak bylo w czasie panowania dynastii Han, tureckich dynastii Tang i Song, mongolskiej Yuan, ponownie chińskiej dynastii Ming, mandżurskiej Qing i wreszcie, od 1949 roku właśnie, komunistycznej dynastii KPCH.

Ta jedność chińskiego państwa, ma mocne podstawy i przejawia się w wielu aspektach. Po pierwsze pismo. Trwa nieprzerwanie również od czasów Żółtego Cesarza albo i wcześniej. I używa się go prawie wszędzie, jesli nie liczyć Ujgurów, Tybetańczykow i jeszcze może ze dwóch nacji zamieszkujących Chiny. Znaki są wspólne, pomimo że wymawia się je czasem różnie, bo z uwzględnieniem lokalnego języka.
W Chinach używano również jednego kalendarza dla calego Imperium. Mało tego, dzisiejsze Chiny posunęły się nawet do tego, że całe ich terytorium, rozciągające się od środka Azji po najdalej wysunięte cyple nad Pacyfikiem, znajdują się w jednej strefie czasowej. Bowiem serce każdego obywatela Republiki Chin ma bić w rytm zegara, znad bramy pekińskiego Zakazanego Miasta.

A w Indiach? W tym wielokulturowym i wielopaństwowym tyglu, z chwilą zjednoczenia, czyli ledwie ponad 60 lat temu, Parlament przyjął ustawę, że wspólnym językiem One India jest Hindi, a drugim wspólnym - angielski. Na takie dictum nie zgodziły się społeczności byłych królestw południa Indii, z przewagą np. Tamilów. Zarządali, a rzad ostatecznie przychylil się do tego zaledwie parę lat temu, że wspólnym językiem na południu będzie angielski.
Należy jeszcze dodać, że uchwały sobie, a życie sobie. Jadąc przez Indie można zauważyć, że często w użyciu jest lokalny język, pisany lokalnym alfabetem. Jeszcze większe zamieszanie jest z kalendarzem w Indiach. W wielu stanach korzysta się tradycyjnie z własnego kalendarza, a czasem i z dwóch lokalnych: słonecznego i lunarnego. Ma to nawet czasem dobre strony. Miłosnicy jakiegoś święta czy festiwalu, mogą przeżywac go wielokrotnie, jadąc z jednej części stanu do drugiej, na przykład do domu teściów. Albo nawet jadąc do innego stanu.

*   *   *
Drugim niezwykle istotnym elementem determinującym tempo rozwoju kraju jest religia, a właściwie, w przypadku Chin, jej brak.

Religią Chińczyków są nauki i zasady głoszone przez mędrca i filozofa Kung Fu Tzu, zwanego na Zachodzie Konfucjuszem. Ponad dwa i pół tysiąca lat temu, wędrował on między licznymi wojującymi ze sobą królestwami, przekazując im zasady funkcjonowania państwa idealnego.  Najogólniej głosił on, że każdy czlowiek jest malutkim trybikiem w ogromnej maszynie, jakim jest państwo. I każdy, w miarę posiadanego wykształcenia i umiejętności ma służyc państwu jak najlepiej, dla dobra swoich współobywateli. Co wiecej, twierdził on, że dotyczy to także cesarza, który włada państwem z boskiego nadania. Ale gdy tak się stanie, że cesarz przegrywa wojny, powodzie zatapiają wsie, a susze niszczą wszystko, co jeszcze się ostało, jest to widomy znak, że władający państwem cesarz utracił to boskie poparcie. Co oznacza, że przejęcie władzy przez mocniejszego, mądrzejszego czy mającego posłuch uzurpatora, odbywa się za przyzwoleniem boskim.
Jeśli każdy ma służyc państwu, to aby za bardzo spraw nie komplikowac, Konfucjusz opublikował swoje zasady, sprowadzające się do 3 najważniejszych: „syn i córka służą ojcu”, „kobieta służy mężowi „ i „mąż służy cesarzowi”.

Ponieważ te stare i bogate cywilizacje Indii i Chin, nieprzerwanie na siebie oddziaływały, stąd co kilka pokoleń do Chin docierały nowe fale wyznawców: buddyzmu, hinduizmu czy islamu. Ba, chrześcijaństwo pod postacią nestorianizmu również było w Chinach obecne. Oczarowani nowymi ideami władcy fundowali budowę swiątyń, klasztorów i szkół. Ale nie trwało to długo. Zauważali oni bowiem, że te wszystkie nowinki religijne, nakierowane na samodoskonalenie i czynienie dobra, stoją w jawnej sprzeczności z państwowotwórczymi naukami Konfucjusza. Widząc rosnące rzesze wyznawców, którzy miast: służyć w armii, budować Wielki Mur, czy pogłębiać nieprzerwanie zamulany Wielki Kanał, oddają się medytacji, przystępowali z mniejszą lub większą agresją do zamykania świętych przybytków, czasem niestety niszczenia świętych ksiąg i odsyłania mnichów do wspomnianych wcześniej, bardziej użytecznych prac.

A jak jest w Indiach? Wiadomo: mnogość religii i jeszcze większe mnóstwo bogów , bogiń i różnych guru. Zatem wszyscy poświęcają tu mnóstwo czasu na uczestnictwo w licznych świętach, lokalnych celebrach, procesjach do miejsc świętych, modłach i kontemplacjach. Polska, postrzegana w Europie, jako najbardziej praktykujący chrześciańską tradycję kraj, to „mały pikuś” w porównaniu z Indiami. I nie chodzi tu wyłącznie o różnice w liczności świąt, ale w astronomicznej wręcz różnicy w ilości uczestniczących w tych uroczystościach ludzi. Jeśli dowiaduję się, że w organizowanym w Varanasi, raz na kilka lat, ale trwąjacym wiele dni święcie, bierze udział około 40 milionów ludzi, to praktyczny Chińczyk natychmiast przeliczy, ile kilometrów Wielkiego Muru mogli by ci wszyscy wierni, w czasie tego jednego tylko święta zbudować.
Zatem w przypadku aspektu religii, możemy stwierdzić, że w Indiach nie ma rdzenia kulturowego czy religijnego nakierowanego na pracę na rzecz państwa.

*    *    *

Aspekt trzeci to relacje społeczne, które mogą wspomagać proces rozwoju, albo być jego „kulą u nogi”.
Jak jest w Chinach każdy wie. Nawet jesli kiedyś, w ramach pozornej równości „mąż służył cesarzowi” struktura społeczna była zróznicowana materialnie i funkcjonalnie, to od czasów dynastii KPCH, „walec historii” spłaszczył wszystko. Ci bardziej obrotni, zdołali jeszcze ewakuowac się wraz z majatkiem na Tajwan, do HongKongu czy Makao. Tym mniej obrotnym udało się uciec „tak jak stali” do Indonezji, by ostatecznie wylądować w Singapurze. Ci najmniej obrotni, zostali z miast i majątków przesiedleni na głęboką prowincję, aby stojąc po kolana w wodzie i wtykając sadzonki młodego ryżu w błoto, mieć czas na zrozumienie, że jednak źle postępowali bogacąc się.
W efekcie, prawie większość Chińczyków ma zakodowane głęboko w mózgu, że wszyscy są równi.

W Indiach natomiast jest zupełnie na opak.
Gdzieś u zarania kultury Doliny Indusu, społeczeństwo dzieliło się na 4 kasty, w zależności od zdolności, umiejętności i pełnionych w społeczeństwie funkcji. Byli zatem: wszystkowiedzący i znający pismo Bramini, Kszatrjowie - czyli władcy i wojownicy , Waisjowie -  czyli handlarze, rzemieślnicy i rolnicy, oraz Sjudrowie – najemni ludzie, często niewolnicy. Byli jeszcze Niedotykalni. Znaleźć tam mógł się każdy, kto nie stosował się do zasad religijnych i społecznych.
Dzieci były wychowywane wspólnie, aby gdy już podrosną, w zależności od ich zdolności i dokonań, wykształcić ich na dobrych: braminów, kszartjów czy waisjów.

Parafrazując byłego premiera Rosji, Czernomyrdina, „miało być uczciwie, a wyszło jak zwykle”.  Bo tak było tylko na początku. Potem zwyciężyła odwieczna tęsknota rodziców, aby dziecko pełniło co najmniej tą samą funkcję co i ojciec. W efekcie, dzisiaj społeczeństwo Indii podzielone jest silnie ze wzgledu na przynależność do kasty, w której się urodziło. I nie pomogła nawet działalność Brytyjczyków, aby uporządkować różny w róznych królestwach system kast, i tym najsłabszym i najbiedniejszym, nadać pewne przywileje, aby ci najzdolniejsi i najaktywniejsi spośród nich, mogli również uczestniczyć w życiu społecznym. Najpiękniejszym przykładem takiej aktywności jest Dr Ambedkar, autor współczesnej Konstytucji Republiki Indii, z pochodzenia Niedotykalny, czyli w dzisiejszej PR-owskiej nomenklaturze – Dalid.

We współczesnych Indiach kastowy system trzyma się mocno. Bo w rzeczywistości wszystkim zależy na jego trwaniu, nawet tym z najniższych kast. Bramini i kszatrjowie, aby zapewnić dzieciom dobry start, inwestują ogromne pieniądze w prywatne szkoły i najlepsze uniwersytety. Szkolnictwo jest słabo dotowane przez rząd, zatem rzeczywiście tylko bogatszych na to stać. Efekt jest wiadomy - w mojej Firmie, ludzie na kierowniczych stanowiskach to głównie bramini i kszatrjowie. Wśród specjalistów i kadry technicznej, można już znaleźć waisjów.

Ta potrzeba wyróżnienia się i przestrzegania kastowości przyjmuje formy nie do zaakceptowania we współczesnym świecie, a na Zachodzie w szczególności.
Sam, parę lat temu byłem światkiem szoku jakiego doznały zarząd i kierownictwo zachodniej firmy, na uroczystości fuzji z firmą z Indii.
Proszę sobie wyobrazić: największy hotel w mieście, hall konferencyjny, a w nim kilkanaście suto zastawionych stołów. Ponad 100 osób czeka na przybycie Indusów. Wreszcie są. Prezes i dyrektorzy podążają, aby się przywitać. Uroczyste ukłony i dziwne zamieszanie.
Indusi bowiem oświadczają, że są braminami i religia zabrania im dzielić się posiłkiem z... ludźmi spoza ich kasty. Ostatecznie hotel na prędce przygotował odrębną salę dla braminów. W naszej pozostalo kilku asystentów. To nie żart. To miało miejsce w 2005 roku.

Powiecie, że to dawno temu, że wszystkiemu winne relacje Wschód –Zachód.
Ale nie, w ubiegłym tygodniu, państwowa telewizja pokazała posła do Parlamentu Indii, który zażądał oficjalnych, poprzez media, przeprosin ze strony swoich kolegów z parlamentarnej komisji. Poszlo o to, że gdy w przerwie obrad, wyszli na obiad i zasiedli do wspólnego stołu, nieoczekiwanie został on poproszony o opuszczenie tegoż stołu i wyjście z sali. Oświadczono mu, że oni, t.j. bramini nie mogą spożywać posiłku wraz z Niedotykalnymi. A tak się złożyło, że on z tej kasty się wywodzi. Nie przypuszczam, aby się takich przeprosin doczekał.

*    *    *

Kolejny, jakże ważny aspekt na etapie współzawodnictwa dwóch azjatyckich supermocarstw to model zarządzania takim ogromnym organizmem.

Chiny zawsze cechowała silna władza centralna. Ogromnym imperium z nadania Niebios,  rządził cesarz. Aby lepiej kontrolować działania swoich najwyżej stojących urzedników, wszyscy oni, wraz z rodzinami, mieszkali w zamkniętym dla reszty społeczeństwa Zakazanym Mieście. Cesarskie rozkazy musiały być bezwzględnie wykonywane. Do tego powoływani byli lokalni cesarscy namiestnicy i podległy im sztab urzedników, wsparty „zbrojnym ramieniem” do tych rozkazów egzekucji. Tak zbudowany system centralnego zarządzania nie ulegał i nie ulega erozji do dziś, ponieważ wspiera się na dwóch mocnych filarach: sprawdzonych kwalifikacjach i wymuszonej uczciwości.

Tu proszę się powstrzymać od śmiechu i pozwolić mi dodać parę wyjaśnień. Po pierwsze  - kwalifikacje. Niezależnie od upływu ponad 2 tysięcy lat, zasady naboru urzędników do władz są tu niezmienione od czasu Konfucjusza. Co kilka lat, w całym kraju odbywają się egzaminy na urzędników, wsród tych, którzy mają wymagane wstępnie kwalifikacje. Aby wyeliminować ewentualne znajomości i rozpoznanie preferowanego kandydata po piśmie, wszystkie odpowiedzi  złożone do komisji rekrutacyjnej były jeszcze raz pracowicie przepisywane przez grupę skrybów. Tak jak to zaordynował Konfucjusz. Najlepsi z obwodu, przechodzili do egzaminów w dzielnicy, potem do egzaminów krajowych, by wreszcie ubiegać się o zdanie egzaminu w Pekinie, w szkole założonej przez samego Konfucjusza. Wszyscy zwycięzcy z poszczególnych etapów byli natychmiast włączani w szeregi urzędnicze i sowicie opłacani. Ich nazwiska zaś były wyryte „na wieki wiekow” na kamiennych stallach. Nawet dzisiaj, w pekińskiej Świątyni Konfucjusza zobaczyć można rzędy stall, z zapisanymi nazwiskami i rokiem uzyskania tytułu urzędnika cesarskiego.
Jak nakazal Konfucjusz, urzednik ma być sowicie opłacany, aby uodpornić go na ewentualne zakusy popełnienia korupcji. A jako że człowiek ma naturę ułomną i towarzyską, stąd aby eliminować tworzące się szybko w terenie, korupcjogenne relacje urzędników z lokalnymi, wpływowymi ludźmi, cesarscy namiestnicy i duża grupa ich najbliższych współpracowników była co około 5 lat przenoszona na „inny odpowiedzialny odcinek”.

Tak jest do dzisiaj, bo to dziala. Przykładem Guangdong, czyli dawniej Kanton, którego urzędnicy od lat nie radzili sobie z rosnącą przestępczością i ogarniajacym wszystko brudem. Wobec braku poprawy sytuacji, rząd, chyba w 2006 roku, wymienił starych urzędników na ludzi młodych, dobrze wykształconych, z ukonczonymi praktykami w Singapurze, krajach arabskich i w Europie Zachodniej. No i się poprawiło.

Chińskiemu imperialnemu centralizmowi, Indie przeciwstawiają induską demokrację. Brytyjczycy, zanim opuścili Indie, uworzyli demokratyczne organy władzy i poprzez kilkakrotny cykl procesu wyborczego do tych organow, „dobrze naoliwioną maszynkę” oddali w ręce nowych, prawowitych władz Republiki Indii. Niezależnie od tego, jak owa maszynka jest konserwowana, demokracja w wydaniu indyjskim nie jest najlepsza do wszystkiego co w takim wyścigu dwóch supermocarstw jest istotne. Przede wszystkim myślę tu o decyzyjności i szybkiej egzekucji postanowień. Dla władz wybranych słabą większością głosów, forsowanie słusznych pomysłów nie trwa szybko, gdyż wymagaja długich negocjacji z partnerami i opozycją. Nawet gdy już przebrniemy przez Izbę Niższą i Izbę Wyższą Parlamentu, zaczynaja się schody z przyjęciem tych ustaw w Parlamentach poszczególnych stanów, a właściwie różnych byłych królestw, dla których słuszna decyzja centrum, niekoniecznie musi być priorytetem. Wreszcie egzekucja postanowień też nie jest spójna, bowiem cele silnie podzielonego, kastowego społeczeństwa Indii są rozbieżne. Nie chcę nawet wspominać o „piasku w trybach”, jakim jest ogarniająca wszystko korupcja.

Jak zatem może stanąć w zapasy induski słoń z chińskim smokiem?

Nawet ci co oglądają „Taniec z Gwiazdami” wiedzą, że nie może.

Nomad,

Pune, 28 lipca, 2011 rok

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz