sobota, 30 lipca 2011

Nasz Radżasthan (4) - Mathura i Agra

Wyjeżdżamy wcześnie rano, bo kierowca sugerował, aby w Tadż Mahal być jak najwcześniej. Nie dlatego żeby uniknąć tłoku przy kasach, bramkach i wszędzie w środku, bo takiego nie ma - początek czerwca to nie jest w Indiach sezon na zwiedzanie. Ale dlatego, że w lokalnej telewizji ostrzegali przed wyjątkowo upalnym dniem. Ma być około 45 stopni w cieniu. Zatem ruszamy z większymi niż zwykle zapasami wody, co najmniej po 5 litrów na głowę.

Wzdłuż autostrady, jak widać, dzień się budzi, bo Indusi usiłują się wcisnąć do wszystkiego co się porusza. To nic, że nie ma już miejsca w środku autobusu. Można jeszcze po drabince szybko wspiąć się na dach i tam przycupnąć. Tym, co nie załapią się nawet na drabinkę, pozostaje stanąć na tylnym zderzaku, chwytając się jedną ręką tejże drabinki, a drugą opierając na odstającym kloszu tylnych świateł. Kierowca musi zatem ruszyć ostro z miejsca, wyłącznie w trosce o bezpieczeństwo pasażerow – kto spadnie z dachu lub odpadnie ze zderzaka, zostanie na przystanku i nie wypadnie na autostradzie. Bo wtedy może być nieszczęście.

Siedzę w samochodzie i rozglądam się z nieskrywaną ciekawością, bo wczesny ranek to jedyny czas, aby zaobserwować Indusa w ruchu. Potem już tego nie zobaczymy, aż do późnego zmierzchu. Przez caly bowiem czas trwa on nieruchomo, wpatrzony beznamiętnie przed siebie, siedząc na wózku, z którego sprzedaje: limonki, mango lub pojawiające się właśnie na rynku lichi. Trwa w zacienionej bramie, w pozycji kucznej i też obserwuje. Nie czyta, nie nawołuje by znaleźć kupca, nie delektuje się chłodnym napojem. On trwa.

Po jakimś czasie, znudzony obserwacją, sięgam po przewodnik, aby jeszcze raz sprawdzić co poleca on zobaczyć. Otwieram, a tu... . Mathura i zdjęcie jak z Wenecji – natłok domów i świątyń taki, że zdają się wpychać te pierwsze z brzegu do wody. I to do jakiej – świętej rzeki Yamuna. Sprawdzam gdzie to jest. Niecałe 20 km w kierunku, w którym zmierzamy, i jeszcze z dziesięć w bok od autostrady. Mówię o tym odkryciu kierowcy, a on na to, że warto, ale tam nie można dojechać, można wyłacznie dojść. Patrzę na Aśkę pytającym wzrokiem,  czy chce nam się iść w ten upał kilka kilometrów. Uśmiecha się i kiwa głową, że tak.

Po zjechaniu z autostrady i przejechaniu paru kilometrów, kierowca zatrzymuje samochód i mówi, że dalej już się nie da jechać. Zabieramy zatem ze trzy butelki wody i wychodzimy. Idziemy wraz z ludźmi. Tu nie można zabłądzić – wszyscy o tej porze zmierzają w stronę rzeki, aby modlitwą i kąpielą w świętej rzece rozpocząć kolejny dzień.

Przełażąc ponad żebrakami, omijając zady świętych krów, popychani przez rykszarzy i wciskani w bramy domów przez motocyklistów, zwolna posuwamy się w stronę rzeki. Upał narasta i już cali jesteśmy zlani potem. Ale iść trzeba, skoro tyle już przeszliśmy. Mijamy meczet i wreszcie docieramy do bramy, oznaczającej początek świętego miasta. Tu są już tylko świątynie, klasztory, domy modlitw i kapliczki. Incredible India - wszystko zniszczone, walące się, zardzewiałe, pomalowane byle jak i zabite deskami, gdy już nawet Indusom straszno tam wejść.

*    *    *

Leżąca nad świętą rzeką Mathura to rzeczywiście miasto niezwykłe. Jest znanym miejscem kultu, bo tu według mitologii Indusów, przyszedł na świat, i rozpoczął swą działalność Kriszna. Jeden z ich najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych bogów.
Według lokalnego przewodnika, na którego nadzialiśmy się gdzieś po drodze, miasto liczyło kiedyś ponad sto świątyń. Ale z chwilą nadejscia Islamu, muzułmanie rozgrabili bogate świątynie i większość z nich zniszczyli.

Do dzisiaj pozostało ich niewiele ponad dwadzieścia, bo z tego zniszczenia miasto już nigdy się nie podniosło.

*    *    *

Docieramy do rzeki, rzeczywiście świętej, bo słaby powiew wiatru pozwala złapać głębszy oddech, zdjąć plecak, napić się wody i odkleić ubranie szczelnie przyklejone do każdego skrawka ciała.
Zaczynamy robić zdjęcia ghattów, z ich szerokimi, kamiennymi schodami, po których wierni, już po złożeniu ofiary przed wizerunkiem Kriszny, schodzą do rzeki, by obmyć w niej swe grzeszne ciała.
Sesje przerywa lokalny gondolier. Nie zna slowa po angielsku, ale zapraszającym ruchem ręki wskazuje łódkę. Rozumiemy. Nie pytamy nawet o cenę. Schodzimy w dół i rozsiadamy się wygodnie na pledach rozłożonych na puncie. Najpierw spływamy z biegiem rzeki, aż pod sam Fort, strzegący kiedyś świętego miejsca. Potem zawracamy w górę rzeki obserwując jakąś ceremonie. Od brzegu odbija bowiem kilkanaście łódek, powiązanych ze sobą kolorowymi wstęgami, by dotrzeć do znajdującej się na środku rzeki niewielkiej mielizny. Tam wysiadają i też się kąpią. Gondolier widzi nasze zdziwienie w oczach, że pomimo upalnego dnia można się kąpać w tak brudnej wodzie. Śmieje się, odkłada wiosła, nabiera w złożone dłonie wodę z rzeki i pije. Pokazuje, że nic się stać nie może, bo to święta rzeka Yamuna

Zrobiliśmy pełną pętlę. Koniec wycieczki. Schodzimy z łódki, płacimy i znowu pytanie: czy wracamy tą samą drogą czy inną. 
- Jasne że inną, mówi Aśka, tamta jest zatloczona.
Posuwamy się zatem uliczką biegnącą wzdłuż domów, stojących równolegle do rzeki. Znowu krowy, żebracy, zarośnięci i kolorowo ubrani pielgrzymi, muzułmanie trzymający straż w cieniu bramy meczetu, aby żaden niewierny, a tym bardziej białas, swoim zakurzonym sandałem nie zbrukał nawet skrawka ziemi przynależnej do świątyni. Osły z siedzącym na jednym z nich poganiaczem, sprzedawca garnków i pierwsze wózki na „balonówkach” z ciągnącymi je wielbłądami. A więc to tu zaczyna się egzotyka północy Indii.
Idziemy tak, i nawet nie spostrzegliśmy, że dawno już minął czas powrotu, wstępnie ustalony z kierowcą. Tu już da się przejechać. Łapiemy motorykszę i po kilku kilometrach, docieramy do naszego nerwowo rozgladającego się wokoło kierowcy. Wsiadamy do samochodu i pijemy. Komórka też piszczy, że jej bateria również by się czegoś napiła. Sięgam po nią, a tu wszystko mokre. Skórzany pasek, ugotowany moim potem, puścił farbę i dookoła mojej kurty, w kolorze  jasnego amarantu, porobiły się ciemne zacieki. Skórzany futerał na komórke - istna gąbka „prosto z kapieli”. Na szczęscie telefony są teraz wodoodporne.

*    *    *

Zrobiło się południe i musimy zmienić plany zwiedzania Agry. Najpierw obiad, potem Fort a już wieczorem, jak się ochłodzi pójdziemy zwiedzać Tadż Mahal.

Agra, była stolicą Mogołów od XVI wieku, aż do 1638 roku, kiedy to Shahdżahan, ponownie przeniósł dwór do Delhi. Była świadectwem szczytu ich potęgi i jak magnes ściągała naukowców, artystów, architektów i rzemieślników. A wszystko na potrzeby Sułtana, jego rozrastającego się dworu i możnowładców. My w ciągu dzisiejszego popołudnia planujemy zobaczyć dwie perełki, ale obie znajdujące się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Najpierw Czerwony Fort, zbudowany przez Akbara w latach 1565 – 1573.  Już z daleka widać wyniosłość zamkniętą potężnymi murami. Po przekroczeniu równie potężnej Bramy Głównej, dostajemy się na niewielki plac, zamknięty po przeciwległej stronie wysokimi basztami. Resztki polichromii na ich wysokich murach ograniczających plac, dają wyobrażenie jak dostojnie Fort witał wchodzących. Bo to właśnie Plac Powitań. Tu, z górnych krużganków baszt, Sułtan wraz z dworem witał swoje zwycieskie wojska wracające z wojen. Pomiędzy basztami, z boku do głównej osi Placu kryje się kolejna brama, okuta i zbrojna w kolce przeciwko słoniom bojowym. Usytuowana w ten sposób, była niewidoczna dla potencjalnych agresorów, którym udałoby się sforsować Bramę Główną. 
Przekraczamy ją, aby długą i wąską, ograniczoną z dwóch stron wysokimi murami rampą, wspiąć się do kolejnej bramy. To była kolejna „pułapka na Prosiaczka”. Gdyby nawet potencjalnemu agresorowi, udało się otworzyć i drugą bramę, na nieszczęśników czekały toczące się spod trzeciej bramy ogromne kamienne kule.

Ale w końcu nie musimy być agresorami. Możemy jako wierni Sułtanowi poddani przekroczyć i tą trzecią bramę, aby znaleźć się na Placu Audiencji Publicznych – Diwan-e  Am. W jednej z jego pierzei zbudowany jest Pałac Audiencji z lasem kolum i koronkowo wykończonymi łukami i stropami. To tu, siedząc na tronie, Sułtan podejmował delegacje i stąd przemawiał. Dlatego architekci zabudowali Plac Audiencji tak, aby głos Sultana docierał do każdego uczestnika  audiencji.
Wskoczyliśmy na platformę Pałacu, by choć na chwilę schronić się w  jego cieniu. Stamtąd schodami przeszliśmy na pierwszą kondygnację, z jej Pałacem Sułtana, pałacami jego żon i pawilonami córek.
Przewodnik pokazuje dziedziniec wewnętrzny, który przez kolejnych władców spełniał najróżniejsze funkcje. Był więc pałacowym stawem, ze znajdujacym się na środku Pawilonem. Był wspaniałym ogrodem. Był wreszcie wewnątrznym bazarem, na którym, ze swoich pałcowych okien, Dżahandżir zobaczył niezwykłej urody i mądrości Nur Dżahan - pochodzącą z Persji, swoją przyszłą małżonkę.

Docieramy wreszcie do baszt zwieńczających pałac od strony rzeki. W oddali, również nad brzegiem Yamuny, w rozedrganej od popołudniowego żaru mgiełce, migotały olśniewające bielą minarety i kopuła Tadż Mahal. Musimy opuścić Czerwony Fort, aby nie zabrakło czasu na ostatnie w tym dniu „must see”.

*    *    *

Muszę się przyznać, że słysząc te wszystkie och i ach, oraz widząc różne wymuskane w Photoshopie zdjęcia z Tadż Mahal w roli głównej, nie pałałem zbytnio chęcią, aby go zobaczyć. Ot, ładnie wykonana konstrukcja z białego marmuru, w otoczce romantycznej historii i opakowana westchnieniami pewnie wszystkich nastolatek świata. W końcu, która z nich nie chciałaby być ukochaną żoną sułtana?

Pierwszy raz pomyślałem, że w tej budowli coś jednak jest, gdy tak stałem na tarasie  górnego pawilonu w Czerwonym Forcie i przyciskając moją małą kamerkę do marmurowej kolumny usiłowałem uchwycić zoomem, odległą, niemal zawieszoną w powietrzu, białą bryłę Taj Mahal. I nie udało mi się. Musiałem zatem zobaczyć to z bliska.

I stało się dokładnie to samo co kilka dni temu, gdy przekroczyłem, drugą wewnętrzną bramę Mauzoleum Humajuna, tyle że na bez porównania większą skalę. Po przejściu przez różne bramki i kontrole osobiste, wchodzimy w cień bramy i podobnie jak wszyscy nieruchomiejemy. Bo tam daleko, poza Sadzawką Lotosu i za Kanałem, ciągnącym się przez całą długość Ogrodu, lśniła w niskim już o tej porze słońcu bryła Mauzoleum. Ależ ona jest ogromna. Widziani z daleka, stojący na Platformie ludzie to po prostu malutkie mrówki.
Zdumiewają nie tylko proporcje tej ogromnej bryły, której sama kopuła ma 44 metry wysokości – pomyślcie tylko, kilkanaście pięter. Zachwyca cała kompozycja: Mauzoleum, cztery, symetrycznie rozmieszczone wokół Mauzoleum Minarety i wreszcie dwie stojące po bokach, niższe i idealnie symetrycznych bryły: Meczetu i Domu Gościnnego. To one niejako spajają ogromną bryłę Minaretu i strzeliste formy minaretów. Spinają je z Platformą.
Nie będę się rozpisywał na temat zauroczenia bezprzecznym pięknem Tadż Mahal, bo robią to wszyscy, którzy go zobaczyli. Ja powiem słów parę o maestrii jego projektantów, budowniczych, rzemieślników i artystów, dzięki którym to arcydzieło powstało.

Warto tu przypomnieć, że jego budowę rozpoczęto wkrótce po śmierci Mumtaz Mahal, w 1631 roku, aby ukończyć ostatecznie w 1643 roku. A zatem po 12 latach. W pracach uczestniczyło początkowo 5 tysięcy rzemieślników i artystów, którzy w trakcie pracy wyszkolili następną, 15-o tysięczną armie swoich uczniów. Zatem nawet w skali zaangażowanych, wysoko kwalifikowanych kadr, to dzieło jest wyjątkowe.

*    *    *

Zacznę od podstaw, bo Shahdżahan postanowił zbudować Mauzoleum tuż nad samą świętą rzeką Yamuną. Aby zagwarantować stabilność tej ogromnej masy, jakim jest mauzoleum, zbudowane z ciężkiego marmuru,  i uniezależnić go od zmian poziomu wody w warunkach monsunu i suszy, na całym obszarze parku, w którym Tadż Mahal miano posadowić, wywiercono kilkadziesiąt studni (przewodnik mówił że 28), a następnie wszystkie je połączono podziemnymi kanałami, wypełnionymi warstwami żwiru i włókna palmowego, tak aby się nigdy nie zamulały. Tak zapewniono istnienie tych samych warunk wodnych dla calego obszaru. Potem w miejscach planowanej zabudowy, wbito w mokry grunt pale z drzew odpornych na wilgoć. To tak jak w Wenecji i w Petersburgu. Następnie z kamienia i cegieł zbudowano platformy, aby wreszcie na nich, pobudować te perełki architektury, oblegane dziś przez zwiedzających.

Sam kształt głównej bryły mauzoleum jest optymalizowany, aby zagwarantować właściwe przeniesienie ciężaru podwójnej, jednej w drugiej, kopuły, przy jednoczesnym zachowaniu lekkości bryły. Wreszcie minarety. Jeśli Piza szczyci się swoją jedną krzywą wieżą, będącą wynikiem jakiegoś błedu lub braku profesjonalizmu jej budowlanych, to Tadż Mahal ma 4 krzywe minarety, ale będące efektem mistrzostwa jej projektantów i budowlanych. Wszystkie 4 stojące symetrycznie minarety, są odchylone na zewnątrz, z dwóch powodów. Po pierwsze, oko ludzkie ma cechę zaokrąglania horyzontalnych linii. Wiedzieli to już starożytni Grecy budując wybrzuszoną platformę, na której posadowiono Akropol. Wiedzieli to też budowniczowie Tadż Mahal. Zatem platforma, na której stoi Mauzoleum jest też wybrzuszona, aby ludzkie oko postrzegało ją jako idealnie horyzontalną. Zaś minarety są pochylone, bo oko ludzkie i tak „postawi je do pionu”. Kolejnym powodem odchylenia minaretów była chęć zabezpieczenia samego Mauzoleum. Gdyby bowiem, na skutek nieszczęść, któryś z minaretów miał się przewrocić, przekrzywiony na zewnatrz minaret nie spadnie na Mauzoleum.

Jeszcze parę słów na temat białego marmuru, z którego zbudowane jest Mauzoleum. To nie jakiś tam zwykły biały marmur. To jest marmur z Makrany, z kamieniołomów oddalonych o około 300 km od Agry. Przewodnik przekonywał, że jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie pozyskuje się biały marmur, o niezwykle dużych strukturach krystalicznych. To właśnie unikatowa wielkość kryształów sprawia, że nawet grube marmurowe bloki, z jakich zbudowano ściany i kopuły Mauzoleum, są nieco przeźroczyste, nadające obiektowi kremowo-złotą poświatę o wschodzie słońca i lekko fioletową, gdy już zachodzi. To ta jego struktura daje miękką poswiatę nawet w, wydawałoby się mrocznych, wnętrzach Mauzoleum.

*    *    *

Zrobilo się ciemno, i myślami jesteśmy już wykąpani i siedzimy przy kolacji, kiedy lokalny przewodnik mów,i że może nam jeszcze pokazać warsztat inkrustacji, prowadzony przez ostatnich potomków artystów sprowadzonych ze świata, aby zbudować Tadż Mahal.
Ustępujemy. Witamy się z gospodarzem, oglądamy warsztat, gdzie kilku siedzących na ziemi rzemieślnikow demonstruje, jak to robiono kiedyś. Małe kawałeczki półszlachetnych kamieni należało, na obracającym się kamieniu, doszlifować do zaprojektowanego i rozrysowanego w marmurze kształtu. Patrzę na ich palce. Przez lata pracy, wszystkie są zniekształcone i przypominają bezmięsne szczęki kombinerek.
Przechodzimy do sali wystawowej, całej zastawionej marmurami w różnym kształcie i inkrustowanymi w klasyczne wzory, m.in z Tadż Mahal. Gospodarz, nie wyglądający na Indusa, mówi że jego przodkowie, noszący nazwisko Han, przybyli tutaj aż z Buchary. Zawsze zajmowali się inkrustacją  i obecnie tylko jego zespół ma autoryzację na prowadzenie prac konserwatorskich przy uzupełnianiu inkrustacji.
- inni tego nie potrafia, mówi. Ich ozdoby po latach odpadają. A nasze nie.
Głównym medium spoiwa jest oczywiscie guma arabska, ale jest też na przykład miód. Innych składników nie podał, bo jest to od wiekow najbardziej strzeżona tajemnica rodzinna. Dorabiane w malych ilosciach, spoiwo wolno stygnie, pozwalając na małe poprawki, a potem zestala się, dając się szlifować na błysk, tak jak marmur.

Znalazłem coś z ornamentyką w kolorze błękitnym i lapis lazuli, jedynie słusznym według mojej żony. Kupilem dla Niej na pamiatkę, bo szkoda, że nie mogliśmy być tu razem.

Nomad,

12 czerwca, 2011 rok


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz