Zwiedzany wczoraj Ośrodek Galta Kund koło Dżajpur, to miał być przedsmak tego, co zobaczymy dzisiaj. Bo dzisiaj jedziemy do dwóch miejsc świętych: do Puszkar i do Adźmer.
A Puszkar to wiadomo, powiew pustyń środkowej Azji, kolorowo ubrani mieszkańcy, z muzyką jakąś przenikliwą i poruszającą do głębi, ze swoimi charakterystycznymi tańcami, z wodą i ogniem, ale przede wszystkim będą wielbłądy!!. Bo w Puszkar, od stuleci zaraz po Divali, organizowane są największe i najsłynniejsze targi bydła. Z całego regionu sciągają kupcy i sprzedający, aby po męczących targach uczestniczyć w różnych turniejach, wyścigach wielbłądów, występach grup tanecznych i przygrywających im kapel.
Ale przede wszystkim nęciły nas te wielbłądy. Ja nigdy nie zapomnę gdy, dziesięć lat temu, wędrując północnym traktem Jedwabnego Szlaku, wstawałem około 2-ej w nocy, by z jakiegoś zapyziałego hoteliku koło DungHuang, dojechać jeepem do stacji z wielbłądami. Stamtąd musieliśmy niezwłocznie ruszyć karawaną na pustynię, aby na długo przed wschodem słońca dotrzeć do klasztoru położonego nad Jeziorem Półksiężyca. Półksiężyca dlatego, że ogromna ruchoma wydma przysypała już połowę jeziora, nad którym od wieków stał klasztor.
Potem po zejściu z wielbłądów musieliśmy jeszcze wspiąć się na najwyższą w okolicy wydmę, aby z niej, z kamerami gotowymi do strzału, przyczaić się na pierwsze przebłyski wschodzącego słońca. Na zdjeciach, które mam do dziś, głębokie szare cienie zalegają między falami pomarańczowo-czerwonych wydm, a w tle granatowe niebo. Warto żyć dla takich chwil. Dzisiaj też wiele sobie obiecywaliśmy, ale jazdę na wielbłądach najbardziej.
* * *
Do Puszkaru wjeżdżamy rano, aby jazdę zacząć możliwie wcześnie. W końcu biletów na tą imprezę nie sprzedają od 9.00, jak w Dżajgarh. Omijamy zgrabnym łukiem bardzo już zatłoczony brzeg jeziora i zmierzamy na rozległe rondo nieopodal Świątyni Brahmy.
- Tu zawsze są wielbłądy, mówi kierowca. Objeżdżamy i nic. No, prawie nic. Pod jednym z drzew śpi tubylec. Za nim jeden wielbłąd. Trudno, zatrzymujemy się.
- chcemy pojechać w dwa wielbłądy w stronę jeziora,
- dzisiaj nie będzie drugiego wielbłąda, tłumaczy nam kierowca, to co powiedział tubylec.
- a czy na jednym możemy pojechać w stronę jeziora i stamtąd obejrzeć ghatty?.
- nie, możemy tylko pochodzić tu w kółko tego ronda.
- co?, po to jechaliśmy do Puszkaru, aby chodzić w kółko po rondzie z autobusami, straganami i stojącymi wszędzie krowami?
Pełne zaskoczenie. Co robimy. Patrzę na Aśkę z wyrazem zaskoczenia. Kierowca też pewnie był zaskoczony, bo po dłuższej chwili powiedział:
- odłóżmy to na Udajpur, tam można się przejechać na wielbłądach, wzdłuż jednego z jezior poza miastem.
OK, rezygnujemy z jazdy. Jedźmy zatem zwiedzać święte miejsca Puszkar: świątynie, ghatty nad jeziorem i samo święte jezioro.
* * *
Puszkar, to kolejne obok Dżajpur i Udajpur, miasto, funkcjonujace dzięki swojemu położeniu między wzgórzami. W takich miejscach łatwiej zgromadzić wodę po sezonie monsunowym, i stąd łatwiej ludzim z pustynnego pogranicza przetrwać tu porę suchą.
Puszkar ma dodatkowe szczęście, bo natura wyposażyła tą rozległą dolinę w duże jezioro.
Legenda mówi, że powstało ono z płatków lotosu, które wysunęły się z rozchylonej dłoni samego Brahmy i spadły na ziemię. Stąd i nazwa miasta, bo puszkara w sanskrycie oznacza „kwiat błękitnego lotosu“.
Nie dziwi zatem, że Puszkar to stare i uznane miejsce kultu Pana Stworzenia, Brahmy, czego żywym dowodem jest ponad pięćdziesiąt Ghattów, opasujących szczelnie brzegi świętego jeziora.
Wjeżdżamy w uliczki miasta i usiłujemy podjechać w stronę głównej świątyni poświęconej Brahmie, ale się nie daje. Od wczoraj jest tu obchodzone jakieś kolejne z Brahmą związane święto i tłum wiernych, przemieszczających się we wszystkich kierunkach, skutecznie uniemożliwia ruch wszelkich pojazdów.
Samochodu nie ma gdzie zostawić i nasz kierowca dzwoni po jakiegoś lokalnego przewodnika, aby nas przejął, a on w tym czasie pojedzie na skraj miasta, by znaleźć parking. Przewodnik nie jest nam potrzebny, ale skoro już go ściągnięto to idziemy.
A wkoło, co za występ folklorystyczny. Tu panują stroje mieszkańców pustynnego pogranicza. Kobiety ubrane najczęściej w gudżarati kurta - kolorowe bluzy z długimi rękawami, wkładne przez głowę. A jeśli w sari, to zupełnie inaczej wiązanych. Dominującym kolorem są: cynober, jaskrawa czerwień i amarant. A mężczyźni, też żadne tam białe bezpłciowe gandhi pidżama, ale haftowane i ciekawie wiązane kurtki i kubraki, oraz białe wąskie spodnie, zaciągnięte zaraz poniżej kolan. No i oczywiście wielkie cynobrowo-czerwone turbany. To rzeczywiście wygląda super.
Idą starannie wystrojeni, kobiety trzymajac ofiarne girlandy kwiatów i tacki, oraz mążczyźni trzymający za rękę albo na rękach małe dzieci. Za nimi staruszkowie podpierający się długimi sękatymi kijami.
Najpierw idziemy zobaczyć Światynię Brahmy. Usytuowano ja na wzgórzu, u wylotu centralnej alei Sadaar Bazaar, prowadzącej wprost do świętego jeziora.
Jak widać z ilości straganów, przechowalni obuwia i dwubiegowych, szerokich schodów, oddzielnie dla wchodzących i oddzielnie dla schodzących, świątynia jest dobrze organizacyjnie przygotowana do przyjmowania tłumu wiernych.
Jeszcze strażnik. No photo. Tak wiemy, pamiętamy i z tackami w dłoniach, wspinamy się wysokimi schodami ku platforme, na której zbudowano światynię.
Cała z białego marmuru, z wieloma płaskorzeźbami i typowo mogolskimi pawilonami na górnej kondygnacji. Tego wczesniej nie bylo, to dopiero początek tego, co zobaczymy w kolejne dni. Bo od tego rejonu, gdzie nieopodal w Makrana wydobywa się słynny biały marmur, rzeźba w kamieniu osiągnęła prawdziwe mistrzostwo świata, i to na parę tysięcy lat wstecz.
Posuwając się wolno w kolejce, docieramy wreszcie do ołtarza Brahmy, na tyle blisko by rozsypac płatki u jego stóp, złożyć ręce i skłonić z szacunkiem głowę. Czasu mało bo następni napierają. Zdążyliśmy jeszcze otrzymać od mnicha białe słodkie kuleczki, do podzielenia się z rodziną, gdy już wrócimy z wyprawy do domu.
Schodzimy na dół, robimy pamiątkowe zdjęcie przy schodach, bo tam można i idziemy za przewodnikiem w stronę Jeziora Puszkar. Bo to jezioro jest szczególnie ważne dla pustynnych nomadów.
* * *
Legenda mówi, że bogini Sawitri przeklęła swego męża Brahmę za to, że śmiał do udziału w jednym z obrzędów, poprosić Gujatri, prostą dziewczynę z tubylczego pustynnego ludu. Stąd Gujatri, obok Brahmy cieszy się tu wielkim kultem. Jest symbolem wyniesienia człowieka spoza systemu kast aż do nieba. Nie dziwi zatem, że okoliczni mieszkańcy, na jednym ze wzgórz nad jeziorem wystawili jej wielką świątynię, aby ich bogini mogła się zawsze przeglądać w błękitnej tafli lotosowego jeziora. Co bardziej zapobiegliwi, zapewne bramini, aby nie urazić żadnej ze stron kłótni boskich małżonków, po przeciwległej stronie jeziora wystawili świątynię małżonce Brahmy, Sawitri. To takie indyjskie: Bogu świeczkę i diabłu ogarek.
Mijamy niezwykle bogaty fronton Świątyni Randźi i nieopodal staranne odrestaurowany i pomalowany w jasno błękitny kolor dom. Zwraca uwage wsród tych zaniedbanych i dawno nie pamiętających farby budynków. Zatrzymujemy się, aby zrobić parę fotek, gdy przewodnik z wyraźnym zadowoleniem na twarzy mowi:
- to mój dom rodzinny, jesteśmy braminami i służymy Panu od niepamiętnych pokoleń. Chętnie zaproszę Was do domu, przedstawić mojej babci, bo moja babcia ma prawie 100 lat.
Dziekujemy, mamy nadzieję, że babcia cieszy się dobrym zdrowiem, ale mamy sporo do zwiedzenia dzisiaj, odpowiedam. Bo chcemy jak najszybciej poczuć jakiś powiew wiatru znad wody. Tu na tej wąskiej i wystawionej do słońca ulicy, jest nie do wytrzymania.
Wreszcie docieramy do Świątyni Paraśiuramy. Przewodnik zgrabnym ruchem przedstawia nam dwóch braciszków mnichów i znika. Ci z kolei wręczają nam kolejne tacki z płatkami kwiatów oraz cynobrowymi proszkami i rozdzielamy się. Aska ze swoim mnichem poszła w jeden koniec schodów, a mnie mój braciszek ciągnie w drugą stronę.
Siadam na schodach, tuż nad wodą i słucham o początkach Świątyni i dziejach zgromadzonych tu braci, by wreszcie przystąpić do rytuału modlitewnego. Braciszek bierze moje złożone ręce w swoje dłonie i patrząc mi głęboko w oczy, każe powtarzać
JAY JAY SHRI RAM JAY JAY SHRI RAM.
JAY JAY RAM KRISHNA HARI.
SHRI RAM JAY RAM JAY JAY RAM.
Zatem powtarzam. Ale po chwili braciszek każe mi z imienia wymienić tych za zdrowie których chcę się tu nad tym świętym jeziorem modlić. Zatem wymieniam, jak na spowiedzi, a on wplatając te imiona w modlitwę znowu każe powtarzać JAY JAY SHRI RAM - wszystkie 3 wersety.
Jest upał, staram się nie pomylić, niemal identycznych wersetów, a ponieważ wiem, że to typowa socjotechnika odciagnięcia mojej uwagi od sprawy najistotniejszej, staram się uruchomić dodatkowe zasoby mojego hard dysku, aby ten moment wychwycić.
Wreszcie jest, BINGO. Po jeszcze parokrotnym powtórzeniu JAY JAY SHRI RAM i jeszcze bardziej natarczywym wpatrywaniu się w moje oczy, braciszek zaczął melodyjnym głosem mowić o potrzebach, jakie ich społeczność ma. Bo oprócz odbudowy Światyni, trzeba wyżywić największą w tym mieście armię mnichów. I zaczyna wymieniać koszt zakupu jednego worka ryżu i innych podstawowych artykułów. Po czym, po pomnożeniu przez kilka setek mnichów z tego klasztoru daje rocznie kwotę. I tu padaja lakh i i crore. A to wszystko przemieszane z rytmicznie powtarzanym JAY JAY SHRI RAM.
Nie gubię się w tym, bo liczę szybko. I wiem, że lakh to 5 zer, a crore to 7 zer, zatem jeśli pada jakaś liczba, a za nią lakh lub crore to znaczy, że trzeba dołożyć odpowiednio 5 lub siedem zer. I aby zrozumieć ile to jest, to trzeba jeszcze podzielić szybko w głowie przez 60, bo taki był wtedy kurs wymiany, i już wiemy ile to jest w Euro. Ci co nie wiedzą ile to w Euro, muszą jeszcze pomnożyć przez 4 i będą mieli w złotówkach. Proste.
A braciszek nie odpuszcza i każe powtarzać, że przysięgam na zdrowie tych, o których się modliłem, że przynajmniej dam dotacje na jeden worek ryżu o wartości. I nie czekając na moją odpowiedź każe powtarzać JAY JAY SHRI RAM.
Powtarzam ponownie, że wiem ile przeznaczę na datek. Mnich zdaje się nie słyszeć. Zatem wstaję. Chwila skupienia, rzucam płatki z pigmentem do wody i rozglądam się gdzie jest Aska. Bo już wiem, co jest grane w tym przekazywaniu nas oddzielnym braciszkom.
Widze ja, biegnie do mnie po schodach, z wypiekami na twarzy i w roztrzęsionych rękach trzyma kwit donatora.
- On wręcz zmusił mnie do podpisu. Gdy odmawiałam, powiedzial że tata zapłaci.
Zrozumiałem jej sytuację w lot. Normalny młody człowiek z Europy, który nigdy nie spotkał się z praniem mózgu. Musiała stanąć w szranki z profesjonalistą, który robi to od lat. Miała mizerne szanse, aby stawić mu czoła.
Pytam, czy modliła się o słuszną sprawę, kiwa głową. Pytam, czy z pełnym przekonaniem. Tak z pełnym. Zatem idziemy i płacimy. Będziemy donatorami tej świątyni.
Przed urzędnikiem, zapisującym dane donatorów, siedzi jakiś stary guru a obok stoi policjant. Wszystkich oglądają i wszystko starannie zapisują do wielkiej, grubej księgi. Tu przynajmniej są uczciwi.
Gdy już zapłacilismy, podalismy nasze dane i guru z miłym uśmiechem podał nam Certyfikaty Donatorów, jak spod ziemi wyrósł nasz uśmiechnięty przewodnik „bramin od niepamiętnych czasów”. Chce nas jeszcze gdzieś prowadzić, ale my znamy już naszą trasę i wiemy, co chcemy zobaczyć. Wizytujemy jeszcze kilka ghattow, nad brzegiem jeziora, siadamy w cieniu jednego z licznych tu pawilonów. Tam robimy sobie zdjecie z medytujacym i uśmiechniętym mnichem. Bo lepiej takich mnichów, z tego miejsca zapamiętać.
Zniesmaczeni brakiem wielbłądów, cwaniactwem przewodnika, nachalnoścą braciszków świątynnych i wreszcie swoją niską asertywnością, dzwonię po kierowcę i umawiamy się przy zakurzonym rondzie, z jedynym leniwym wielbłądem.
Wsiadamy do samochodu i jedziemy do Adźmeru, to niedaleko, niemal następna wielka dolina, otoczona tym samym pasmem gór co i Puszkar.Może tam będzie lepiej.
* * *
Adźmer jest znany muzułmanom tego regionu świata, ponieważ tu znajduje się grób słynnego sufickiego świętego Moinuddina Ćiszti, działającego na przełomie XII i XIII wieku. W dobie Mogołów, Akbar i Śahdżahan ufundowali wokół miejsca pochówku świętego dwa marmurowe meczety i bazar. Cały ten zamknięty kompleks, składa się na dzisiejsze Sanktuarium Dargah Śarif.
Wiedzieliśmy od kierowcy, że rocznica śmierci Moinuddina Ćiszti przypada na jesieni, zatem oczekiwaliśmy, że będziemy mogli na spokojnie i bez pośpiechu, podobnie jak i w Fatehpur Sikri, przyjrzeć się pielgrzymom, porobić parę fotek na rozległym bazarze i wreszcie nacieszyć oko niewątpliwie szlachetną formą meczetów ery Mogołów.
Wjeżdżamy do miasta i po chwili kluczenia po jego wąskich i niesamowicie zatłoczonych uliczkach, zatrzymuje nas policjant i pokazuje, że ta brama tuż obok jest ostatnim miejscem aby zaparkować samochód. Dalej już tylko pieszo i tylko z nakryciem głowy.
Wysiadamy, Aśka nakłada chustę, okrywającą jej głowę i ramiona, ja wkładam bejsbolówkę. Stoimy przy samochodzie, jeszcze dobry kawałek od ogromnej bramy oznaczającej początek drogi ku sanktuarium, a tu tłum ludzi. Całe dostojne rodziny muzułmanskie, często jeden mężczyzna, kilka kobiet i mnóstwo dzieci. Idą lub jadą ozdobnymi dwukółkami. Widzimy jak kilka starszych osób niesiona jest w lektykach. Co się dzieje? To tutaj jest normalny dzień, mówi kierowca i się uśmiecha.
Zatem idziemy. Przechodzimy przez bramę. Robimy fotki ludziom, ale przede wszystkim kamienicom ozdobnym jak pałace, których świetność zgasła w 1947 roku, kiedy większość z tych co tu mieszkali, w ciągu kilku dni, zdecydowała się wyjechać do utworzonego, nowego państwa Paków, czyli właśnie Pakistanu.
Z każdą kolejną przebytą setką metrów, rozrastały się kramy z piciem, jedzeniem i wreszcie z dewocjonaliami. Drogę przegradzała coraz większa liczba żebraków, wijących się pod nogami. Niesamowicie powykręcane ciała i kończyny. Przechodzę właśnie nad takim co ma jedną nogę, podpiera się na brodzie, bo obie ręce ma jakoś konwulsyjnie powykręcane na plecach. Co to jest? Tu nie można się ruszyć. Ale rodziny muzułmańskie jakoś sobie z tym radzą. Prą przez tłum, najpierw kobiety z dewocjonaliami w rękach, za nimi dzieci, na końcu mężczyźni. Ci ostatni, skupieni i uważnie rozglądający się czy taki białas nie będzie chciał zrobić zdjęcia jego zakwewionym żonom. Bo jeśli zechce, to on pogrozi palcem. Tu białasom nie wolno nic.
Tak popychani przez tłum docieramy do bramy głównej Sanktuarium. Poprzez nią, szerokie schody wiodą na ogromny dziedziniec z meczetami, bazarem i mauzoleum. Ale nikt nie wchodzi po schodach, cały tłum kłębi się w kolejce do dwóch bramek. Oddzielnych dla kobiet i mężczyzn. Za bramkami jeszcze rewizja osobista, jak na amerykańskich lotniskach. Odbieraja wszystko co może stanowić zagrożenie. Oczywiście aparaty fotograficzne też stanowią zagrożenie.
Patrzę na to wszystko i mówię do Aśki, żeby oddała mi wszystkie swoje menele i wchodziła. A ja tu poczekam, aż wróci i wtedy się zamienimy. Aśka przeszła przez bramkę a ja czekam.
Czekam i chcę zrobić pare fot. Staję na pierwszy biały schodek prowadzacy do bramy sanktuarium, podnoszę kamerę i czuję jak ktoś mnie spycha ze schodów w tłum. Łapię równowagę i odwracam się, aby zobaczyć co się stało. Za mną stoi kilkunastoletni chłopak i wskazując moje sandały mówi, że tu w butach nie wolno stawać.
Nie mieści mi się to w głowie. Co sprawia, że taki młody dzieciak już napompowany jest nienawiścią do wszystkiego co inne. Co każe mu wyładowywać agresję na starszym w końcu od niego nieznajomym człowieku. Nie rozumiem tego. To nie mój świat. Ja nie chcę tego oglądać.
Za chwilę po schodach zbiega Aśka. Mówi, że ma dosyć zwiedzania. Tłum ludzi i wszyscy się na nią gapią, z wyrazem w oczach „co ona tu robi“.
Ale jak chcesz to możesz wejść, ja zaczekam. Mówę, że właśnie ten młody człowiek zepchnął mnie ze schodów. Milknie i kiwa głową. Wracamy, nic tu po nas. Są tu jeszcze do obejrzenia te niesamowite arkady Adhai Dinka Dżhonpra, „must see“ Adźmeru.
Zatem znowu przeciskając się pod prąd, przez tłum prący do Sanktuarium, przechodząc ponad leżącymi w poprzek żebrakami, docieramy na parking. Sfrustowani i jeszcze bardziej spoceni wsiadamy do samochodu i mówimy kierowcy, żeby jeszcze podjechać zobaczyć te arkady. Kierowca nie wie gdzie to jest. Pyta zatem pilnującego porządku policjanta.
Patrzymy na policjanta, a on wyciągniętą ręką wskazuje tą samą drogę, którą właśnie wróciliśmy. Patrzymy i nie wierzymy.
- a nie można objechać dookoła?
- nie, tam nie dochodzi inna droga, ale to naprawdę niedaleko od Sanktuarium Dargah Śarif. Skręcicie Państwo spod Sanktuarium na zachód i zaraz...
Nie słuchamy, bo schodzi z nas powietrze. Patrzę na Aśkę i widzę, że też ma dosyć.
- Jedziemy prosto do Chittorgarh, tam mamy hotel z basenem. Na dzisiaj wrażeń już wystarczy.
* * *
Nie pasujemy najwyraźniej do tych świętych miejsc, mówię do Aśki. Jest rozgwieżdżona noc, siedzimy na tarasie w hotelu i zajadamy się kupionymi na przydrożnym targu mango. Przed nami, gdzieś wysoko na ciemnym niebie, rysują się silnie podświetlone, poteżne mury, bramy i baszty Fortu Chittorgarh.
Jaki on ogromny mówi Aśka. Chyba tak. Jutro to zobaczymy. Jutro będzie kolejny dobry dzień.
Nomad,
Chittogarh, 16 czerwca, 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz