sobota, 6 sierpnia 2011

Przewodnicy

Trzeba tu uczciwie powiedzieć, że nie mają ze mną łatwo. Przede wszystkim, wybierając się na zwiedzanie, już na wstępie dokonuję wyboru dlaczego tam właśnie chcę jechać i coś zobaczyć. Jest mi to do czegoś potrzebne, chcę zrozumieć, czy mieć swój pogląd dlaczego pewne rzeczy działy się tak, a nie inaczej.

A żeby mieć swój pogląd, trzeba już na dany temat trochę wiedzieć. Zatem gdy docieram już na miejsce i witam się z przewodnikiem, to nie zależy mi na tym, aby mówił co on chce i prowadził mnie swoim „wytartym” szlakiem, ale aby znalazł też czas na rozwinięcie tematów, które mnie szczególnie interesują i zaprowadził mnie w takie zakamary, gdzie to co mnie interesuje było widoczne jak na dłoni.

*    *    *

Zatem  jak reagują na mnie przewodnicy tu w Indii.

Najbardziej cenię tych, którzy zaraz po powitaniu kontynuują wymianę zdań, aby dowiedzieć się co mnie interesuje i po co tu przyjechałem. Mając już taką informację, w drodze z parkingu do miejsca wizytowanego dokonują pewnej modyfikacji swoich rutynowych tekstów i trasy zwiedzania. To zazwyczaj przejawia się stwierdzeniem: „OK, w takim razie na początek proponuję zobaczyć to i to, a potem pójdziemy jeszcze zobaczyć te rzeczy, o których Pan wspominał”.
I to jest w porządku, to świadczy o profesjonaliźmie przewodnika. On dopasowuje sprzedawaną mi wiedzę, do moich potrzeb. Dla mnie to też jest sygnał, że ten gość wie wiele więcej, niż może powiedzieć w godzinę czy dwie, tak długo jak trwa zwiedzanie.
W ten sposób wytwarza się nić porozumienia i zaufania z kimś, kogo jeszcze niedawno zupełnie nie znalem i kogo nigdy więcej już nie spotkam.

Są przewodnicy typu belfer. To ludzie przekonani o swojej misji nauczania wszystkich. Wysiadających z samochodu witają krótkim: „dzień dobry i proszę za mną”. Bo przecież ci co wysiadają to nic nie wiedzą. Mają zatem słuchać co się do nich mówi, i podążać krok w krok za przewodnikiem. O pytaniu „a co Państwa interesuje” nie przyjdzie im nawet do głowy.

Znają swoją wartość i wiedzą, że dużo wiedzą. Ja to rozumiem i to akceptuję. Ale gdy przewodnik belfer zaczna intonować zdania i zadawać „podchwytliwe” pytania w stylu. „no i jak Państwo (w domyśle moje dzieci) sądzą, dlaczego tak się stało?” cisza i to ich „no właśnie, a bo dlatego że...”.  To po paru takich numerach zaczynam się zachowywać jak złośliwa małpa. Przerywam mu w pół zdania, aby nawiązać z czymś do tego, co powiedział wcześniej. Albo ostentacyjnie odwracam się w drugą stronę i z okrzykiem: „Aśka patrz, jaki ładny element architektoniczny!” ide zrobić zdjęcie.

Robię to i obserwuję, czy do przewodnika dociera, że numer z klasą, czyli „a teraz wszystkie moje dzieci proszę za mna”, nie przejdzie. Jedni się reflektują, że trochę przegięli i zapytają wreszcie, czy coś nas szczególnie interesuje. Takie zwyczajne: „to proszę pytać, a w trakcie odpowiem i pokażę”.
Inni nie mają tej umiejetności i obrażeni usiłują ustawić nas w szeregu, mówiąc „ to jeśli Państwo nie jesteście tym zainteresowani to...”. Oczywiście wracam na „swoje miejsce”, ale wiem, że wielu rzeczy się w trakcie tego zwiedzania nie dowiem. A przynajmniej tego co mnie interesuje. Bo przecież nie interesują mnie daty – te znajdę w Wikipedii. Nie interesuje mnie zbytnio jaki to styl – bo to widzę. Mnie interesuje, aby człowiek który spędził tu połowę życia, powiedział mi więcej o warunkach i przesłankach podejmowania pewnych decyzji, a potem o skutkach tych decyzji. Bo to jest uczące, to jest to, dlaczego kocham historię.





Inna grupa przewodników, tu w Indii, to rozpaczliwcy. Wysiadasz z samochodu i na dzień dobry mówisz dopadającym cię przewodnikom i sprzedawcom, że niczego nie potrzebujesz. Prawda, na wiekszość to nie działa, idą za tobą, w dalszym ciągu oferując uslugi. Zatem ty idziesz dalej nie zwracając na nich uwagi, rozmawiasz z innymi zwiedzającymi, robisz zdjecia. I gdy już myślisz, że sobie poszli, oddychasz z ulga i rozglądasz się dookoła. I co widzisz? Krok w krok za tobą posuwa się przewodnik, i mówi półgłosem tekst na temat mijanych obiektów. Ręce opadają. Pytasz czy zna angielski. „Yes sir” - pada odpowiedż. „OK, w takim razie chodź pan” - odpowiadam.

Przewodnik mówi dużo. Każe się spojrzeć to na lewo, a to tam na prawo. Mówi tak szybko, że nie sposób mu przerwać by zadać pytanie. Uśmiecha się i miłym  gestem zaprasza abyśmy szli dalej. „O tu, proszę wejść na mur i tam spojrzeć w dół”. Zatem wchodzimy i patrzymy.
W połowie wycieczki wreszcie przewodnik zatrzymał się by złapać oddech, zatem ty masz czas, aby o coś zapytać. Ten słucha, kiwa głową i mówi „kam, kam Ser, aj szol ju”.
I znowu idziemy. Ale w naszej głowie zaczyna świtać podejrzenie.
Zatem, zadajemy kolejne już pytanie, aby to sprawdzić na 100%, w stylu „ładną pogodę dzisiaj mamy”. A on na to „kam, kam Ser, aj szol ju”.
Teraz juz wiemy na pewno. Ten czlowiek nie zna angielskiego. Aby cokolwiek zarobić, on wkuł na pamięć ogromne ilości tekstu, dotyczącego zwiedzanej przez nas trasy. On zatem nie może niczego zmodyfikowac. On po prostu idzie i mówi.

Można się załamać, ale trudno nie zrozumieć sytuacji miejscowych, którzy oprócz tych ruin, chętnie odwiedzanych przez turystów, niczego nie mają. Zatem gdy już docieramy do końca naszej wycieczki, i przewodnik z widoczna ulgą relaksuje się i wyciąga rekę po zapłatę, ja też sięgam po portfel, odliczam i daję mu więcej mówiac. „wszystko było dobrze, tylko ucz się Pan angielskiego”. „Yes Sir” odpowiada i się uśmiecha. Nie wiem czy zrozumiał.

Czego nie lubię, to gdy przewodnicy, w chwilę po tym gdy cię zobaczą, chcą natychmiast być twoim „bratem łatą”, lekarstwem na wszystkie dolegliwości, i przy okazji wszystko o Tobie wiedzieć.
W przerwach między opowiadaniem o oglądanych obiektach, dają mi swój telefon komórkowy, z prośbą, abym im koniecznie zrobił zdjęcie pod tą uroczą arkadą. I też koniecznie z Aśką. I to jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Gdzieś w swoim biurze mają całą scianę zawieszoną zdjęciami z młodymi turystkami i do tego jeszcze z białaskami.
Ale gdy widząc, jak sięgam po telefon, natychmiast zadają pytanie „a, HTC Desire, ile Pan za niego zapłacił?”
To już nie, tego jest już za dużo. Zatem znowu muszę się zachowywać jak złośliwa małpa. Zadaję bardzo szczegółowe pytania i obserwuję jak się gościu skręca, aby na nie coś sensownego odpowiedzieć. Czasem, gdy jest rzeczywiście dobry, odpowiada zgodnie z prawdą. Gdy jest bardzo dobry podaje nawet kilka wersji: te oficjalne, do przeczytania wszędzie, albo wyniki ostatnich badań, albo wreszcie „co ludzie mówią”. I jeśli przewodnik reprezentuje te dwa przypadki, to go rozgrzeszam. Jest po prostu ciekawy wszystkiego, ten typ tak ma.
Ale gdy na zadane pytanie przewodnik opowiada mi grechuty, to już po nim. Bo zadaję mu kolejne, również szczegółowe, i śmieję się w duszy, widząc jak się skręca, by mi na nie coś wyglądającego na prawdę odpowiedzieć. Są na tyle inteligentni, aby na poczekaniu takie niestworzone historie wymyśleć.

*    *    *

W czasie tej dziesięciodniowej wyprawy z Delhi, przez Agrę do Radżastanu, spotkaliśmy wielu przewodników, bo byli nierozłączną częścią odwiedzanych: mauzoleów, fortów, czy pałaców.
Byli profesjonaliści, jak ten wyglądający na Sycylijczyka przewodnik w  Fetehpur Sikri. Byli belfrzy, jak na przykład ten z którym zwiedzaliśmy Delhi. Rozczulił nas straceniec, który w forcie Chittodgarh, przez ponad dwie godziny, z pamięci recytował ogromny tekst, bez znajomości angielskiego.
Byli wreszcie strasznie inteligentni cwaniacy, robiący przekręty na biletach dla białasów, jak nasz przewodnik w Agrze.

Wszystkich ich zapamiętaliśmy, bo cała ta wyprawa jest niezapomniana.


Nomad,

Pune, 5 sierpnia, 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz