sobota, 6 sierpnia 2011

Wracam

A więc to już pewne. Wracam do mojej kochanej Europy. Opuszczam Indie z niezłą masą doświadczeń, obserwacji i wiedzy. Opuszczam Indie bez żalu. Bo z tą Indią mi na razie nie po drodze.

Jest osobliwa.
Z jednej strony, dynamicznie rozwijajacy się kraj, który z sukcesem przetrwał 65 lat, od czasu przejęcia pałeczki od Brytyjczyków. Kraj który jest dumny, ze swoich rozsianych po całym świecie ziomków, naukowców wyróżnianych nagrodami Nobla, menadżerów wchodzących w skład zarządów uznanych globalnych marek, wreszcie od niedawna również mogący się poszczycić osiągnięciami sportowymi. Pomimo wielu skandali, Indie gościły uczestników Igrzysk Państw Commonwealth’u i zdobyły Puchar Mistrzów Światowego Związku Krykieta. Po raz drugi od 30 lat!

Z innej jednak strony, jak na drugą po Chinach nację świata, czeka ją wiele cieżkiej i konsekwentnej pracy.
Przede wszystkim musi niezwłocznie przystąpić do wyplenienie korupcji z życia publicznego. Po wtóre, pozostając z szacunkiem dla tradycji, musi zacząc propagować model nowoczesnego społeczenstwa, w którym będą mogli uczestniczyć wszyscy obywatele, a nie tylko wąska grupa braminów, kszatriów i ewentualnie wajśjów.
Po trzecie – musi zadbać o poszanowanie kobiet i zagwarantowanie im równych z mężczyznami praw.
I wreszcie, jak najszybciej powinna przystąpić do Narodowego Planu Oczyszczenia Indii Ze Śmieci.

Tą listę Prac Herkulesa, w wersji indyjskiej, można wykonać przy założeniu, że Indusi zrozumieją skąd wyszli i skąd wzięła się siła twórcza kultury doliny Indusu. Bo wzięła się ona z praworządności i moralności. Współcześni Indusi bowiem, wyglądają na ludzi religijnych, a przynajmniej religijne uroczystości celebrujacych, ale jak mi powiedział jeden białas, który spędził tu wiele lat, Indusom daleko do moralności w życiu osobistym, tak na codzień. A co dopiero w życiu społecznym.

To co piszę dotyczy takich ogłlnych spostrzeżen, ale mam jeszcze też i takie moje prywatne.
Mój roczny wyjaz do Indii był wspaniałą okazją, by poznać rzeczywiście jej niezwykłą kulturę i bogactwo religii wraz z ceremonialem. A przy tym spotkać bajecznie kolorowo ubranych i życzliwych ludzi. Na zewnątrz sprawiają wrażenie spokojnych i uśmiechniętych. Starają się pomóc, a przynajmiej mówią, że pomogą. A jak jest naprawdę?
To wszystko zależy od nastawienia i czasu pobytu w Indiach.


*    *    *

Najlepszą prasę robią Indiom, rozsiani na całym świecie indiofile. Rozkochani, od czasu przeczytania „Księgi Dżungli”, w rzeczywiście przebogatej jej kulturze, we wszystkim co orientalne i co pachnie kadzidełkiem.

Ogromne rzesze zwolenników, mają również Indie wśród tych, którzy nasłuchawszy się przy stole opowieści snutych przez zaprzyjaźnionych indiofilów, decydują się, aby „ten raz w życiu” być w Indiach. Idą zaraz do najbliższego biura podróży, aby móc spędzić dwa lub trzy tygodnie w najpiękniejszych i najliczniej odwiedzanych miejscach jak: Delhi, Agra, Dżajpur, Mumbaj, Goa czy wreszcie piaszczysta Kerala.  Latają samolotami lub są przewożeni klimatyzowanymi autokarami, a czas pomiędzy zwiedzaniem spędzają w pięciogwiazdkowych hotelach. Każdego dnia przewodnik prowadzi ich do lokalnego sklepu dla westernersów, typu Mumbaj Store, czy Haritage of India, by uniknąć wyprawy na prawdziwie hardcorowy indyjski targ.

Ci wracając do domu, wyciągając egzotycznie wyglądajace prezenty i pokazując zdjęcia, rozbudzają zainteresowanie Indiami wśród swoich dzieci i ich przyjaciół.  Zatem te, gdy już podrastają i wpadają w „złoty studencki” przedział życia, przyoszczędzają na jedzeniu, dorabiają w weekendy, aby za uzyskany pieniądze zorganizować wyprawę do Indii. Mają świadomość, że najważniejsze jest aby tam dojechać, bo bilet to największy wydatek, a potem... Potem jakoś tam będzie, bo Indie są tanie, a przynajmniej tak im się wydaje, gdy są jeszcze w domu.  
Potem z wolna przychodzi rozczarowanie, bo Indie są tanie dla Indusów, a nie dla dzieciaków wychowanych na Zachodzie. Tanie bazy hotelowe, bez pryszniców i bez papieru toaletowego, ale za to z toaletami „na Malysza”, insektami pod materacem i hałaśliwą klimatyzacją, są takim pierwszym „podmuchem realu”. Potem dochodzą przejazdy nocnymi pociągami, z miejscami leżącymi  „na sardynkę” i z otwartymi sekcjami toalet.
Wreszcie, gdy pomimo to dotrą do swojego wymarzonego miejsca, czeka na nich następna niespodzianka. Są biali, a dla białasa, niezależnie od jego wieku i statusu majątkowego Indie mają być drogie. O to już zadbało Indyjskie Ministerstwo Kultury i Sztuki. Podczas gdy dla Indusa bilety wstępu kosztują standardowo 10 Rupii, czyli niecałe 20 Eurocentów, dla białasa, w zależnosci od atrakcyjności odwiedzanego miejsca, bilet wstępu kosztuje: 100, 250 lub jak do Tadż Mahal – 750 Rupii. Zatem: półtora, cztery lub 12 Euro.
A bilet to tylko początek. Bo oganiać się muszą od „opiekunów butów” przed świątyniami, przewodnikami i sprzedawcami różnej maści.
Wreszcie jedzenie, którego nie kupią na ulicznym straganie, od roznosiciela czy w tanim barze, przy drodze. Aby nie spędzić reszty wakacji w indyjskim szalecie, w pozycji kucznej, są skazani na znacznie droższe restauracje, czy restauracje przy średniej klasy hotelach.
Tą rolę, w którą wchodzą wszyscy wizytujący Indie, mój syn określił najlepiej: „Tato, czułem się jak jeden wielki portfel, do którego wszyscy, za byle co, wyciągali rękę”. I tak to jest, bo ja również wszędzie tego doświadczyłem.

Nic zatem dziwnego, że młodzi, w poszukiwaniu Indii swoich wyobrażeń, ruszają na szlaki gdzie turystów nie ma, gdzie mogą spotkać: pracujących, uśmiechniętych Indusów, zagubione klasztory z kilkoma zadumanymi mnichami, niezapomniane krajobrazy – czyli na daleką północ Indii, do: Ladakh, Kaszmiru czy Dżammu. Pijąc pyszną herbatę na drewnianej werandzie gdzieś w Dardżyling, wysyłają najbliższym sms: „tu jest pięknie”. Bo tam zapewne tak jest. Ale tam nie byłem.

*    *    *

Ja nie załapuję się do żadnej z powyższych kategorii, choć przyznam, że najchętniej znalazłbym się w tej ostatniej. Ale niestety w mojej rzeczywistości czas biegnie liniowo, a nie w kółko, jak w Indiach.
Ja nie planowałem przyjazdu do Indii, choć jako milośnika starych cywilizacji Indie mnie nęciły. Zatem, gdy zaproponowano mi wyjazd „na trzy góra cztery miesiące” zgodziłem się po dłuższym zastanowieniu.
Zostałem na rok, a to robi różnicę. To nic, że bylem w „kokonie ochronnym” zachodniego turysty, gdy myślę o hotelu, Firmie, jedzeniu i transporcie. Byłem tu długo, zatem miałem okazję poznać prozę indyjskiego życia.

Fakt, że robiłem wiele, aby tą prozę poznać i  udokumentować. Zamiast dużej i ciężkiej lustrzanki, zabrałem do Indii mały aparacik Canon Ixus 960 IS, po który zawsze mogłem sięgnąć, by zatrzymać czas w szczególnych momentach.
Codziennie, dwukrotnie odbywałem podróż przez indyjski real. Rano, gdy jechałem z hotelu do Firmy, posadowionej gdześ w środku niczego, i wieczorem w odwrotną stronę. Mogłem zatem zawsze poprosić kierowcę o zatrzymanie, bym mógł pomyszkować po wiejskim targu, przejść się przez wieś, w porze spędzania krów z pól, czy zrobić zdjęcia kobietom, robiącym rano zbiorowe pranie w pobliskiej rzece.

Z wyprzedzeniem namawiałem znajomych Indusów, aby w weekend nie szli na zakupy, ale aby wykorzystując sprzyjającą pogodę, dołączyli do mnie, by razem pojechać w jakieś upatrzone miejsce. Nic bowiem nie zwiększa postrzegania, jak obecność znanych ci Indusów. Wytłumaczą o co chodzi, zwrócą uwagę na coś, co byśmy najspokojniej ominęli, wreszcie, zapytani opowiedzą ci związane z oglądanym miejscem opowieści, legendy czy zwyczaje.

Jestem może nietypowy, ze swoim osądem Indii, również dlatego, że wielokrotnie próbowałem coś sam załatwić, bez zlecania tego asystentce w Firmie, czy powoływania na znajomą osobę. Bo to jest właśnie ta niewidzialna ściana, o którą bezpowrotnie rozbijają się Twoje wyobrażenia o tajemniczych i pięknych Indiach.

Tu od nikogo nie dowiesz się jakie są przepisy, co wolno a co nie. Trzeba każdą sprawę zlecić komuś, kto wie. Ten się dowie i odpowie, ale nie wszystko. Bo wszystko wie ktoś inny. Ale „no problem, sir” zapyta tego kogoś.
Zatem takie normalne w naszym świecie pytania: jakie dokumenty wypełnić, gdzie je złożyć, w jakim terminie można oczekiwać realizacji i wreszcie to najważniejsze, ile to będzie (oficjalnie) kosztowało, zawsze spotka się z milym uśmiechem i tym charakterystycznym bujaniem głową.
Bo Indus wie, że trzeba najpierw przyjąć zlecenie, trzeba cię złapać za rękę, żebyś już nie mógł się wycofać. Powiedzieć: „Przepraszam, to ja już nie chcę. Rezygnuję”.

Indus na początek wprowadza cię w błogie przekonanie „no problem, sir”, aby potem co kilka dni dzwonić do ciebie z wiadomością, że tego nie da się zrobić, no ale on już coś wymyśli. Potrzeba mu tylko jeszcze jeden dzień.
Potem, gdy już wreszcie po tygodniu usłyszysz wiadomość, że jednak się da, co krok jesteś zaskakiwany, że niestety ustalenia były nieco inne i to bedzie dodatkowo kosztować.
I wtedy, gdy widzą, że masz już tego dość i w oczach masz wypisane jak na tablicy „po co do cholery ja to robilem”, zaczynają z tobą normalnie rozmawiać. Widzą, że już jesteś po ich stronie. Można już wtedy spokojnie z tobą rozmawiać: ile, komu i za co trzeba zapłacić, tak „między nami złodziejami”.

*    *    *

Co zatem mógłbym poradzić tym indiofilom, przyszłym turystom i studentom marzącym o Indiach.
Przede wszystkim – jechać, bo życie nie wybacza tym, którzy rezygnują z marzeń. Po drugie, na początek pojechać na krótko, a nie na cały rok, aby dać naszym zmysłom „przywyknąć, proszę Pana”. Po trzecie, jechać tam gdzie jest mniej lub nie ma wcale turystów, by móc się cieszyć z własnych odkryć: prawdziwych, życzliwych ci ludzi,  perełek architektury czy krajobrazu, o jakich nie pisze się w przewodnikach.
A po czawarte, i to chyba najważniejsze, trzeba jechać do Indii, by rozmawiać z młodymi Indusami i przekonywać ich, że muszą ten swój real, w którym żyją, świat podziałów kastowych, korupcji i obecnego wszędzie brudu, po prostu zmienić.

Mam również prośbę do moich Przyjaciół Indusów, aby równolegle z wkraczaniem w XXI wiek jako Globalny Gracz, jako jeden z partnerów BRIC, jako Supermocarstwo Azji, przystąpili do ciężkiej i solidnej pracy „u podstaw”, u siebie.
Staną się dla wszystkich bardziej wiarygodni. Wtedy świat będzie mógł dostrzec tą propagowaną w biurach turystycznych Incredible India.

*    *    *
Zatem wracam. I mam jeszcze jeden powód do zadowolenia - koniec z powrotami przez Paryż, gdzie nigdy nie wiadomo jaki powód się znajdzie, by nie odprawiać samolotów, szczególnie w kierunku wschodnim. Być może to jakiś uraz od czasów Napoleona. Niemniej coraz bliżej liniom Air France do włoskich linii Alitalia, której skrót tłumaczono jako: Always Late In Takeoff And Late In Arrival, czyli Zawsze Spóźnieni Zarówno Przy Odlotach jak i Przylotach.

Zatem wracam,

Nomad

Pune, 7 sierpnia 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz